sobota, 1 marca 2014

Wartburgiem 353 z Zakopanego do...



   Mój wujek, a właściwie trzeci mąż mojej ciotki, osiągnął wiek, w którym prowadzenie samochodu robi się ryzykowne. Zarówno dla siebie, jak i dla innych.

Przekonał się o tym powodując wypadek  bez uszczerbku na zdrowiu, na szczęście, i postanowił zakończyć karierę kierowcy. Dzięki temu stałem się posiadaczem mojego pierwszego samochodu marki WARTBURG 353S, który kupiłem od wujka za symboliczne 1 zł.
Były wczesne lata 90-te.
   Trochę był rozbity – prawy reflektor, przedni błotnik i do wymiany zawieszenie prawego przedniego koła. Ogólnie wyglądał jak „Piotruś” z karcianej gry mojego syna, w której parami występowały błyszczące wspaniałe auta, a tylko nr 13 (czyli ”P”) był szarym pogniecionym wrakiem. Mój trzyletni syn tak go nazwał i tak zostało.
Piotrusiem zajął się mechanik z Brójec, zwany  „Paganinim blacharki” i po 2 tygodniach zacząłem nim jeździć. Samochodem, rzecz jasna, nie mechanikiem.
   Piotruś miał duszę i masę tajemnic. Pod deską rozdzielczą mieszkał grzechotnik (hałasująca linka od licznika), sprężyny mojego fotela grały pierwsze takty utworu z filmu „Dobry, zły i brzydki”,
a nie daj Boże przegrzać silnik. Odzywał się spod maski potępieńczy jęk wentylatora AUUUUUUUU! 
I wszyscy w promieniu 100m szukali źródła upiornego dźwięku. Nazwaliśmy go duchem.
Był jeszcze tajemniczy czerwony guzik i wajcha od „ostrego koła”
Póki syn był mały, to nas to bawiło, później zaczęła się lekka żenada. Zawsze były problemy z kablami wysokiego napięcia i cewkami. Przestawał pracować jeden, a w gorszych razach dwa cylindry. Tak też się stało, jak wjeżdżaliśmy na parking w Biskupinie. Przepuściłem grupę szkolnej dziatwy i na jednym cylindrze próbowałem podjechać pod górkę, którą pokonałoby raczkujące niemowlę. Tomek ze wstydu schował się za siedzenie, a nas gonił śmiech i szyderstwa drugoklasistów.
   Ale chciałem opowiedzieć o innej przygodzie:
Nadzorowałem prace przy adaptacji lokalu na Krupówkach w Zakopanem, na wnętrza sklepu Peak Performance. Mieszkałem w hotelu Kasprowy Wierch, gdzie podawano wspaniałe domowe pierogi z mięsem. Nie tylko przepyszne, ale porcja była solidna, bo około 12 sztuk. Mój entuzjazm podzieliła żona,  której opowiedziałem o tym zjawisku. Zażądała kategorycznie, abym przywiózł jej do domu dużą porcję tych wspaniałości. Kiedy sklep był gotowy i zbierałem się do wyjazdu, poszedłem do hotelowej kuchni i kupiłem dwie porcje zamrożonych pierogów. Kucharz nie bardzo wdawał się w szczegóły i szczerze sypnął do torby, tak że miałem dobre 1,5 kg pierogów.
Poprzedniego dnia jeździłem po okolicy załatwiając jakieś sprawy i wzrok mój padł na dźwignię ostrego/wolnego koła. Z nudów, a może głupoty zacząłem włączać, wyłączać bo jechałem raz z górki, a raz pod górkę. To chyba ta zabawa spowodowała późniejsze skutki.
W dniu wyjazdu zapakowałem do bagażnika walizkę, pierogi owinięte w gazety i jeszcze zabrałem trzech facetów z ekipy budowlanej wracających, tak jak ja, do Łodzi.
Słoneczko świeci, mijamy Nowy Targ, zbliżamy się do Rabki, gdy wtem rozlega się potworny zgrzyt pod maską i można powiedzieć, stajemy  w miejscu. Miejsce nieszczególne, bo na górce w lesie z wąskim poboczem. Zatrzymaliśmy ciężarówkę – wywrotkę, żeby nas zholowała do najbliższego warsztatu. Pierwsze szarpnięcie zrywa linkę. Wiążemy grube supły, teraz hol jest mocny, za to krótki, niewiele ponad 2 metry. Jazda na takim krótkim holu wymaga strasznego napięcia uwagi, żeby nie przydzwonić w tył ciężarówki.Po paru kilometrach jestem mokry od potui napięty jak ten postronek, przede mną. Warsztat w Chabówce zamknięty, ale sąsiad informuje, że w niedalekiej wsi jest mechanik specjalizujący się w wartburgach. Kierowca ciężarówki, po otrzymaniu bodźca finansowego, ciągnie nas jeszcze kilkanaście kilometrów. Jest warsztat, na przedpolu rdzewieje kilka wartburgów. Mechanik zajęty, ale sami zdejmujemy głowicę silnika i w cylindrach znajdujemy zamiast tłoków, granulat metalowy. 
Silnik się zatarł i prawdopodobnie jest do wyrzucenia.
Mechanik wstawi mi inny silnik, potrwa to cały tydzień, ustalam więc cenę i w drogę.
Pekaesem docieramy do Chabówki. Uciekł nam pociąg do Krakowa. Nie ma szans, żebyśmy jadąc następnym, zdążyli na pociąg do Łodzi. Bierzemy taksówkę i jesteśmy pięć minut przed odjazdem.
Wieczorem jestem w domu i zjadam z żoną pierogi, które dojechały w całkiem dobrym stanie.
Po tygodniu odbieram samochód, który ma nowy silnik, nawet z moimi starymi numerami.
   Silnik sprawował się całkiem dobrze jeszcze 2 lata, niestety reszta samochodu zaczęła powoli ulegać biodegradacji. Nie wspomnę o rdzy, która przeżarła na wylot podwozie, ale wszystko, czego się człowiek dotknął, psuło się, urywało. Kiedy podsufitka oparła mi się na głowie, w ręce została mi korbelka od szyby i urwał się pedał od gazu, powiedziałem sobie : dość! I Piotruś skończył na złomowisku. Cześć jego pamięci.

2 komentarze:

  1. To byla prawdziwa milosc, do samej smierci

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie dość, że przywiązuję się do ludzi, to do samochodów też.

    OdpowiedzUsuń