niedziela, 23 marca 2014

Słowacja 2004.Przygoda rowerowa.

   Piesza wycieczka po okolicy znanej z zimowych pobytów narciarskich.

http://www.nizketatry.sk/chocskevrchy/pdolina/mapa/  Choczskie Wierchy, a konkretnie to zostawiamy samochód na parkingu u wejścia do doliny Prosieckiej i ruszamy w górę. Latem też jest pięknie, wędrujemy dziarsko kilka godzin i w końcu schodzimy do sąsiedniej doliny, do Liptovskiej Anny. (Tu zimą wynajmowaliśmy domek i dojeżdżaliśmy na Chopok) Chmurzy się i zaczyna lać i to zdrowo.
Całe szczęście, że we wsi jest fajny lokalik, w którym się schroniliśmy. Z zewnątrz wygląda jak jeden z wielu okazałych bogatych domów, ale po wejściu na 1 piętro, znajdujemy się w przytulnym lokalu z wyszynkiem. Jest tu izba dla tubylców i salonik dla "lepszych" gości ze starymi meblami i gustownymi obrazami.
Na parterze można zagrać w bilard. Gospodarz, sympatyczny facet, pamięta nas jeszcze z zimy (byliśmy tu co wieczór). Pokrzepiamy się rozgrzewając herbatą  i patrzymy przez okno jak leje bez szansy na przejaśnienie.
    A samochód w sąsiedniej dolinie.
Wielkodusznie proponuję, że wyprawię się po samochód pieszo. Po rozmowie z gospodarzem, życzliwy człowiek  pożycza mi rower - duże bydlę i siodełko ma cholernie wysoko, bez możliwości opuszczenia.       Chłostany deszczem jadę pod górę, na razie idzie dobrze. Woda wypływa mi nogawkami, ale rozgrzałem się. Robi się coraz bardziej stromo, więc redukuję biegi i jadę wolniej, wolniej... wolniej.
W końcu wolniej się już nie da, nie ma już większego trybu. Uda bolą i pieką, i w końcu stanąłem.
Ale nie byłem w stanie przerzucić zesztywniałej nogi nad wysokim siodełkiem i zwaliłem się na bok w to całe błoto i płynącą wodę. Poleżałem sobie dobrą chwilę ciężko dysząc.
Stałem się częścią natury, a dokładnie strumieniem, który przepływał przeze mnie, unosząc resztki ciepła. Wreszcie pozbierałem się i wprowadziłem rower na najwyższy punkt rozdzielający doliny.
A z góry już poszło jak po... błocie. Jechałem jak na zawodach crossowych, jak wielka błotna kula
w otoczce rozpylonej żółtej gliny i wody. Przewróciłem się już tylko jeden raz, a po dotarciu do samochodu zapakowałem rower do środka.
Zeskrobałem z grubsza glinę, wylałem wodę z butów i siedzenie wyłożyłem torbami foliowymi.
Kiedy ruszałem z parkingu zza chmur wyjrzało słońce i świat poweselał. To dziwne, ale nie złapałem nawet kataru.
slow1.jpg
U wejścia do Prosieckiej Doliny
slow3.jpg
A to już Słowacki Raj - przełom rzeki Hornad

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz