Wyprawiłem się z synem po samochód
do Niemiec.
Pojechaliśmy do Monachium, gdzie mieszkał w tym czasie nasz
wujek, który jako zawołany "samochodziarz" miał mi pomóc w kupnie wozu.
W końcu po wielu trudach udało mi się kupić nawet niezłego Forda Escorta kombi.
Turek, od którego kupowaliśmy, przyniósł papiery, ubezpieczenie i
tablice rejestracyjne. Żółte. Słabo się znałem na przepisach, ale
wiedziałem, że powinny być czerwone. Upewniam się parę razy, czy
wszystko jest w porządku, ale wujek i Turek zgodnie twierdzą, że
wszystko jest OK. Nie upieram się, znacie się lepiej.
No to w drogę -
jedziemy do domu. Prosto, jak strzelił, przez Czechy, przenocujemy u
Kai w Kotlinie Kłodzkiej i następnego dnia zostanie tylko 350 km.
Fajnie się jedzie, na nosie ciemne okulary, łokieć się chłodzi za oknem, Tomek nawiguje.
Dojeżdżamy
do czeskiej granicy i tu okazuje się, ze Czesi żądają od nas "zielonej
karty", której nie dostaliśmy. Wracamy do najbliższego miasteczka (Fürt
um Wald) i kontaktujemy się telefonicznie z ubezpieczycielem. (Tomek
pomógł swoim kulawym niemieckim)
"Grüne karte?- kein problem" tylko, że odebrać ją możemy w innym miasteczku 50 km zurück.
Donnerwetter! Wracamy. Operacja "zielona karta" zabrała nam cenne 3 godziny.
Już bez problemów przejeżdżamy granicę, jak mantrę powtarzam: "kupić winietę, kupić winietę"
i od razu skręcamy na stację benzynową.
Przykleiłem winietę, zatankowaliśmy i w dobrych humorach ( nie mają o co się do nas doczepić) wyjeżdżamy na drogę.
Zza krzaków wyskakują policjanci - teren zabudowany - a ja miałem RETY! 62 km/h.
Mandat 5 tys. koron, kredytowy, do zapłacenia w ciągu tygodnia (nie zapłaciłem do dziś)
Wk....wiony jadę dalej. Proszę Tomka, by mnie pilnował- by zwracał mi uwagę na znaki, ograniczenia itp.
Pilnujemy się nawzajem, przez co wleczemy się niemiłosiernie.
Ale czeska policja ma swoje sposoby - i tak nas upolowali.
Za
Pilznem mijam znak "koniec autostrady" jadąc 110km/h i już 50 m dalej
zatrzymuje nas kolejny patrol, ewidentnie polujący na obcokrajowca.
Czuję,
że liczą na łapówę, więc , żeby nie tracić czasu daję im 20EUR
(wyraźnie się ucieszyli, czyli dałem im za dużo) i zgrzytając zębami
odjeżdżamy.
Mijamy Pragę i polska granica już coraz bliżej. Dobrze, bo benzyna się
kończy, a mam tylko złotówki.
O zmroku dojeżdżamy do przejścia
granicznego w Boboszowie.
Przemiły pogranicznik kontroluje nasze dokumenty, w końcu oddaje je nam i uprzejmie informuje:
"Ale tym samochodem to pan do Polski nie wjedzie"
KURRR... ŻÓŁTE TABLICE! - DZIĘKUJĘ WUJKU!
Samochód z takimi tablicami może do Polski wjechać tylko na lawecie.
Kontaktuję się z koleżanką Kają mieszkającą niedaleko, która znajduje mi lawetę w Bystrzycy.
Niestety, mogą przyjechać dopiero za 4 godziny.
Wracamy z Tomkiem do najbliższej czeskiej miejscowości, żeby zjeść
obiad i skrócić nieco oczekiwania. Lampka rezerwy pali się już dosyć
długo, ale na szczęście paliwa wystarczyło.
Po 4 godzinach przyjeżdża
laweta, wciągają nasz samochód i przypinają pasami. Gotowe w 10 minut,
ale straży granicznej się nie spieszy. Odprawiają nas po 1,5 godzinie
czekania, choć na granicy byliśmy sami.
Za przejściem granicznym zjeżdżam z lawety!
W warsztacie laweciarze
zamalowują czarnym sprejem żółty kolor na tablicach i radzą, żeby jechać
nocą, to się jakoś przemknę. OK, tylko szkoda, bo nie będziemy nocować u
Kai. Zajeżdżamy do niej na chwilę - kawa, herbata, paletko i w drogę.
Jest
tuż przed północą. Zaczyna padać ulewny deszcz, asfalt paruje, tworząc
dodatkowo mgłę, a my jedziemy po górskich serpentynach z Kłodzka do
Złotego Stoku. Tomek śpi snem kamiennym. Sam muszę się męczyć. Potem jest już łatwiej i w końcu, o świcie, docieramy do
domu.
Byliśmy w podróży 20 godzin, przejechaliśmy ponad 1000 km.
Zasypiamy w jednej chwili, w wygrzanym przez żonę łóżeczku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz