Moja koleżanka ze studiów, Kaja, wyszła za mąż za
człowieka należącego do grupy artystów awangardowych „Łódź Kaliska”.
Zamieszkali w Kotlinie Kłodzkiej, gdzie jej mąż, Andrzej, starał się uprawiać
ziemię.
Skąd ten pomysł? Otóż siostra Andrzeja skończyła SGGW ,
wyszła za mąż i biorąc brata do spółki kupili gospodarstwo rolne w Domaszkowie.
Duży poniemiecki dom, z zawilgoconymi ścianami został podzielony między
rodzeństwo. Piętro zajmowała siostra z mężem i wkrótce trójką dzieci, połowę
parteru zajął Andrzej z Kają i nowo urodzoną córką Julką. Druga połowa parteru,
oddzielona sienią, była, nie ma co ukrywać, oborą. Trzymali w niej trzy krowy,
które dawały mleko i od czasu do czasu cielaka. Nielegalny ubój cieląt był
dodatkowym źródłem dochodu. Bo praca na roli okazała się ciężka, niewdzięczna i
mało dochodowa.
Andrzej nawiązał kontakty z różnymi artystami, którzy
osiedlili się w okolicy i w końcu
z kierownikiem domu kultury z Kłodzka.
Kierownik, człowiek z dużymi ambicjami, dał się namówić i sfinansował
ogólnopolski przegląd awangardowych grup artystycznych i wystawę poprzedzoną
wernisażem. Andrzej był współorganizatorem, zakupił jakąś dużą ilość wina, a
Kaja, by wieczór artystyczny był miło wspominany, postanowiła upiec prosiaka.
Pomagałem jej przygotowywać farsz z kaszy gryczanej,
nadzialiśmy nią zwierza i zaszyliśmy brzuch. Prosiaczek wypełnił sporą owalną
wanienkę, którą zanieśliśmy do sąsiadki, która w swoim wielkim kaflowym piecu
posiadała tzw duchówkę, czyli piekarnik. Pieczenie trwało cały dzień,
polewaliśmy mięso wytopionym tłuszczem i na koniec uzyskaliśmy apetyczną
rumianą skórkę na pachnącej przyprawami śwince.
Wieczorem wsiedliśmy z wanienką w pociąg do Kłodzka i
dotarliśmy do domu kultury.
Przez środek sali ciągnęły się zestawione stoły, na nich
krakersy, woda mineralna i wino.
Postawiliśmy prosiaczka na wielkim półmisku i usiedliśmy
obok, pilnując, by go ktoś przedwcześnie nie zżarł.
Artyści przybyli gromadnie z całej Polski, do tego osoby
towarzyszące i najmniejsza liczebnie, nieśmiała grupka miejscowych. Kierownik
domu kultury powitał wszystkich niezwykle serdecznie, przedstawił uczestników i
zaczął się rozwodzić nad obecnością sztuki nowoczesnej w kulturze, a zwłaszcza
roli, jaką spełniają artyści awangardowi.
Padły wielkie słowa o jednostkach zdecydowanie
przeciwstawiających się twórczości dotychczasowej i torujących drogę nowym
zjawiskom eksperymentatorskim, współbrzmiącym z całokształtem przemian
cywilizacyjnych, społecznych i technologicznych.
W końcu podziękował wszystkim za liczne przybycie
i wyraził nadzieję, że wzbogacimy się duchowo obcując z Wielką Sztuką.
Po obejrzeniu wystawy, rozpoczął się wieczorek z
poczęstunkiem. Wszyscy rzucili się na naszego prosiaczka, który niedługo
przeistoczył się w na wpół zjedzony szkielet ze sterczącymi nogami i ryjkiem.
Alkohol lał się obficie.
Do starego fortepianu przysiadł się artysta T. z
Warszawy. Był to młody anarchista, człowiek z lekka szalony, szalenie tez
przystojny. Otaczał go wianuszek muz, które z nim przyjechały i były równie pierdolnięte jak on. T.
wywrzaskiwał jakieś mętne przemyślenia i hasła, okraszając je straszliwymi
przekleństwami. Bębnił w klawisze przy tym, wydobywając z fortepianu upiorne
dysonanse. Używał do tego rąk, głowy (walił z łebka w klawiaturę) i nóg.
Jego groupies biegały po sali zawodząc i
podgrzewając jeszcze atmosferę. Jedna z nich upodobała sobie bieganie po
chybotliwych stołach, depcząc po kieliszkach, talerzykach i jedzeniu.
Drażniło mnie to bardzo i kiedy przebiegała przede
mną kolejny raz , kopnąłem w zgiętą nogę od stołu powodując jego wywrócenie,
razem z szaloną niewiastą. Rumor pękającego blatu i dźwięk tłukącego się szkła
podziałał na grupę T. , jak sygnał do ataku. Rozpoczęło się totalne tłuczenie
wszystkiego, łącznie z łamaniem krzeseł. T. wył do mikrofonu wydając
nieartykułowane tony.
Kierownik patrzył na tę apokalipsę z obłędem w
oku, w końcu nie wytrzymał, wydarł z rąk T. mikrofon i zaczął mówić:
„No panowie , ja myślałem, że jesteście wielkimi artystami, awangardą, że coś
sobą reprezentujecie. Okazaliście się hołotą, niewartą by splunąć na was.
A teraz panowie artyści: WYPIERDALAĆ!”
Ostatnie
słowo wykrzyczał na pełne gardło w głuchej ciszy , która nagle zapadła.
W tym samym momencie Artysta T. złapał truchło
prosiaczka za nogi, rozkołysał i puścił w przestrzeń. Sypiąc tłustą kaszą
wokoło leciał sobie w ciszy przez salę i w końcu wylądował
na moich kolanach, niestety. Po upadku muzy
przesiadłem się w bezpieczne miejsce, na próżno - Nemezis dopadła mnie i tu.
Widocznie byłem zbyt mocno związany emocjonalnie z tym byłym stworzeniem i nie
mogłem się od niego uwolnić.
Zebraliśmy resztki jedzenia, zabraliśmy torbę
wina i pojechaliśmy do Domaszkowa do domu Kai i Andrzeja kontynuować imprezę.
Razem z nami zabrało się ze 20 osób, artysta T nie był już mile widziany.
A społeczeństwo Kłodzka zostało pozbawione
kontaktu z najprawdziwszą awangardą artystyczną, szkoda.
Kaja się na pewno ucieszy :)
OdpowiedzUsuńUcieszyłam się.
OdpowiedzUsuńKaja
Cieszę się Twoją uciechą.
OdpowiedzUsuń