Doskonale wiedziałem, że perfidnie mnie podpuszcza, ale cóż: nie porzuca się sprawnego auta!
Ciekawy byłem, ile przejedziemy tym razem.
55 km – tyle zrobiliśmy, gdy powróciły dawne objawy. Brak mocy, kichanie i w końcu silnik umilkł na głucho.
Jordanów Śląski. Poszedłem do pobliskich domów popytać o warsztat. Facet koszący trawę przed swoim domem rozwiał moje nadzieje, że cokolwiek znajdę tego dnia i o tej porze.
Zgodził się, żebym zostawił u niego na podwórku samochód.
Zabraliśmy, co mogliśmy do toreb i plecaków i pytamy o autobus do Wrocławia. Krzysiek (przeszliśmy szybko na TY) zerknął na zegarek i stwierdził, że ostatni odchodzi za 5 minut z rynku. To on nas podwiezie.
Wskoczyliśmy do jego „poloneza” i z piskiem opon ruszyliśmy do miasta. Tuż przed rynkiem minęliśmy autobus, który odjechał przed czasem. Krzysiek niezrażony wykonał piękny drift i ruszył w pogoń. Po paruset metrach zajechał drogę autobusowi i nie zważając na pyskującego kierowcę, wsadził nas do środka. Trafiliśmy przypadkiem na fantastycznego, uczynnego człowieka. Zrobił się późny wieczór, gdy dotarliśmy wreszcie do Wrocławia. Pociąg do Łodzi dopiero o północy, dworzec pełen śpiących bezdomnych i pijanych. Zapach nie do opisania.
A potem już kaszka z mleczkiem – przesiadka o 4 nad ranem w Koluszkach, w domu byliśmy o 6 , a o 8 w pracy.
EPILOG: w najbliższą sobotę wypożyczyłem samochód-lawetę i pojechałem z bratem do Jordanowa. Krzyśka nie było, ale jego mama wydała nam samochód i szczęśliwie wróciliśmy do domu. Elektryk zmostkował przerdzewiałą skrzynkę z bezpiecznikami i przekaźnikami i od tego czasu mam w samochodzie pstryczek, który ułatwia życie. Zwłaszcza w dżdżyste dni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz