poniedziałek, 3 marca 2014

Komu wieje wiatrak.



Ale będzie fajnie! Cieszyłem się wewnętrznie na myśl, że wieczorem będę uczestniczył w pożegnalnym ognisku kończącym plener malarski.
   W plenerze uczestniczył mój kolega, artysta malarz ze Lwowa, który zabrał ze sobą swojego i przyjaźniącego się z nim, mojego syna. Jechałem w sobotni lipcowy poranek w kierunku Wielkopolski, by ich zabrać do domu. Świeciło słońce, połykałem kolejne kilometry, a silnik pod maską mruczał równiutko.         Do czasu.
   W mruczenie wdała się lekka chrypka, potem chrypa, prawdopodobnie wóz cierpiał na ostry nieżyt gardła.W końcu samochód pierdział przeraźliwie z metalicznym pobrzękiwaniem. Zatrzymałem się 
i zajrzałem mu pod podwozie. No masz ci los! Urwała się rura od tłumika i opierała o asfalt. Dobrze chociaż, że zgodnie z kierunkiem jazdy, a nie przeciwnie.
   Dojechałem do stacji benzynowej Huzar w Szadku i stanąłem na parkingu za budynkiem. Wielki wiatrak stojący nieopodal na polu, powoli mielił swym śmigłem powietrze. Miałem chybotliwy podnośnik i nie chcąc ryzykować życia,  pożyczyłem drugi. Podniosłem na obu samochód i dopiero wtedy odważyłem się wpełznąć pod spód. Za pomocą srebrnej taśmy „na gada” próbowałem prowizorycznie naprawić awarię.  Nic z tego, rura ukruszyła się przy samym tłumiku, tu potrzebny był drut, którego nie miałem. Leżałem sobie pod podwoziem i kombinowałem, co dalej, gdy zaniepokoił mnie dziwny dźwięk. Wyczołgałem się, spojrzałem za siebie i zobaczyłem na tle granatowego nieba wiatrak. Kręcił się dwa razy szybciej, niż uprzednio, a jego skrzydła robiły jakoś tak: WIUUUU, ZIUUUU. Ten złowieszczy jęk mieszał się z dudnieniem nadchodzącej burzy. Niebo cięły białe błyskawice.
Zaśmiałem się z niedowierzaniem: No tego tylko brakowało! Jeszcze chwilę łudziłem się, że zdążę coś zrobić, ale pierwsze ciężkie krople deszczu pozbawiły mnie nadziei. Rozpętała się sroga burza, więc schroniłem się w budynku stacji. Dziewczyna tam pracująca dała mi namiary na warsztat, znajdujący się, niestety, daleko po drugiej stronie miasteczka.  Pojechałem tam po przejściu burzy, dzwoniąc rurą po asfalcie. Mechanika nie było, ale jego stary ojciec pozwolił mi wjechać na kanał i dał solidny kawał drutu. Utkałem misterną konstrukcję, jak stary pająk i przymocowałem rurę. Zawróciłem, jak niepyszny do Łodzi.
    Z ogniska nic nie wyszło, chociaż ręce były czarne, jakbym ściskał węgle. W ustach miałem smak rdzy. A zapach spalin pachniał jak... porażka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz