Zapaliła się lampka rezerwy. Byliśmy gdzieś w okolicach Ełku, wracając z
Wilna.
Przegapiłem firmowe stacje i z konieczności nabrałem paliwa w
jakiejś szemranej stacji w byłym POM-ie.
Już
po 20 kilometrach silnik prychnął po raz pierwszy. Potem problem
przyczaił się, by powrócić, gdy wjechaliśmy w wielkie lasy w okolicach
Myszyńca. Nawaliła pompa paliwa, to nie znaczy, że odmówiła współpracy w
ogóle.
Samochód dziarsko zapalał, ruszaliśmy i udawało się osiągnąć
ok. 90 km/h, od tego momentu silnik się dusił, słabł, aż w końcu zdychał
w konwulsjach.
Trzeba było odczekać ok. 5 min, by powtórzyć cały cykl. Pokonywaliśmy w ten sposób mniej więcej dystans 10 km.
Zapomniałem dodać, że było to 15 sierpnia - nasz ulubiony dzień powrotu z wakacji.
Najświętsza
Panienka ukochała nas tak bardzo, że doświadczała nas co roku
mniejszym, bądź większym kłopotem. Przeważnie motoryzacyjnym, bo
samochód stary, warsztaty zamknięte, a my jak to po wakacjach - bez
pieniędzy. Jedynym wyjściem było dociągnąć za wszelką cenę do domu.
Jechaliśmy więc 10km odcinkami. Wpadłem na pomysł, jak je wydłużyć.
Otóż, jak osiągaliśmy apogeum prędkości, wyłączałem silnik i jechaliśmy
siłą rozpędu. Pompa sobie wtedy odpoczywała, zbierała siły, a ja wtedy
wrzucałem dwójkę, silnik zaskakiwał i w ten sposób można było przejechać
i 20 km. Najgorzej było na skrzyżowaniach i światłach. Nieraz
musieliśmy wyskakiwać na środku skrzyżowania i pchać samochód, bo akurat
był w dołku cyklu.
Do dziś pamiętam małe rondo, gdzieś w Przasnyszu, na które przede
wszystkim nie mogliśmy wjechać, za nami kolejka trąbiących aut, a
pośrodku ronda silnik zgasł. Było pod górkę, niestety, i z trudem
zepchnęliśmy grata na pobocze.
W Płońsku nasza droga przecinała trasę, którą "warszawka" wracała do
domu. Był to ciągły sznur samochodów, który nawet sprawnym pojazdem
trudno było przeskoczyć. Dociągnąłem do samego skrzyżowania i zjechałem
na prawo, na chodnik. Tu czekałem przyczajony jak wiśniowa puma, na
sprzyjające okoliczności. I wreszcie korzystając z gapiostwa jakiegoś
zaspanego warszawiaka, wyprysnąłem z piskiem opon i już byłem po drugiej
stronie. Miałem wrażenie, że samochód ciężko dyszy, więc znów
zrobiliśmy sobie przerwę.
Zazwyczaj, sprawnym samochodem, pokonywaliśmy trasę Mikołajki-Łódź w 4 - 4,5 godziny.
Tym
razem wracaliśmy 12 godzin! Umordowani, upoceni, spragnieni, głodni i
najgorsze - zestresowani, co jeszcze może się zdarzyć, dotarliśmy do
domu.
Po powrocie oddałem samochód do warsztatu - wymontowali zbiornik i zlali do butli zawartość.
Było tam ok. 1,5 l przezroczystej cieczy (wody?) Oczywiście pompa była do wymiany, podobnie jak moje sterane nerwy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz