Pływaliśmy z przyjaciółmi ich łódką, włócząc się po jeziorach całe dwa
tygodnie.
Samochód został na terenie przystani w Mikołajkach,
zaparkowałem go trochę pod górkę, bo tam było miejsce.
Pogodę mieliśmy zmienną, to znaczy raz padało, a raz lało.
Lekki
wiatr popychał nas w kierunku przystani, w powietrzu unosił się zapach
końca wakacji. Postanowiliśmy wracać do domu jeszcze tego dnia.
Melancholijny nastrój psuł nam natarczywy dźwięk dobiegający z
przystani.
„Ale komuś wyje autoalarm”
„Ciekawe, co robią, jak nie ma właściciela, bo gdzieś popłynął?”
„Pewnie wybijają szybę”
„E, no chyba nie...”
Dobiliśmy do pomostu i zaczęliśmy się pakować. Poszedłem do samochodu i idąc serce ścisnęło mi niedobre przeczucie.
Tak. To wył mój samochód.
Otworzyłem go kluczykiem, ale nie przestał, więc musiałem odłączyć akumulator.
Pojawił się bosman:
”Wyje od dwóch dni, jak była ta ulewa. Na początku jeszcze mrugał światłami”
Woda spowodowała zwarcie w instalacji i włączył się autoalarm.
Wyjąłem rozładowany akumulator (za słaby, żeby zapalić silnik, ale na
tyle mocny, żeby wyć przez dwa dni!) i zostawiłem u bosmana do
naładowania. Mieliśmy przed sobą kilka godzin czekania, więc poszliśmy
do miasta na pożegnalny obiad.
Po powrocie włożyłem akumulator i
samochód elegancko zapalił. Nie wydawał dźwięków, nie mrugał światłami.
Nie mrugał światłami z tej prostej przyczyny, bo mu się paliły na stałe.
Długie w dodatku.
Żadne włączanie/wyłączanie nie działało. Świeciło się i już.
Noc ciemna, nie pojadę w trasę na długich światłach.
Wynajęliśmy pokój w ośrodku wczasowym i przespaliśmy noc .
Rano okazało się, że instalacja elektryczna podeschła przez noc i światła działają normalnie.
Ruszyliśmy w drogę. Brak migaczy i niedziałające wycieraczki to absolutny drobiazg, który rozwiązałem genialnym pomysłem. Pojechałem PROSTO do domu.
Był 15 sierpnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz