środa, 5 marca 2014

Powrót z Mazur II.

   Pływaliśmy z przyjaciółmi ich łódką, włócząc się po jeziorach całe dwa tygodnie.
Samochód został na terenie przystani w Mikołajkach, zaparkowałem go trochę pod górkę, bo tam było miejsce.
Pogodę mieliśmy zmienną, to znaczy raz padało, a raz lało.
   Lekki wiatr popychał nas w kierunku przystani, w powietrzu unosił się zapach końca wakacji. Postanowiliśmy wracać do domu jeszcze tego dnia. Melancholijny nastrój psuł nam natarczywy dźwięk dobiegający z przystani.
„Ale komuś wyje autoalarm”
„Ciekawe, co robią, jak nie ma właściciela, bo gdzieś popłynął?”
„Pewnie wybijają szybę”
„E, no chyba nie...”
Dobiliśmy do pomostu i zaczęliśmy się pakować. Poszedłem do samochodu i idąc serce ścisnęło mi niedobre przeczucie. 
Tak. To wył mój samochód. 
Otworzyłem go kluczykiem, ale nie przestał, więc musiałem odłączyć akumulator.
Pojawił się bosman:
”Wyje od dwóch dni, jak była ta ulewa. Na początku jeszcze mrugał światłami”
Woda spowodowała zwarcie w instalacji i włączył się autoalarm. Wyjąłem rozładowany akumulator (za słaby, żeby zapalić silnik, ale na tyle mocny, żeby wyć przez dwa dni!) i zostawiłem u bosmana do naładowania. Mieliśmy przed sobą kilka godzin czekania, więc poszliśmy do miasta na pożegnalny obiad.
Po powrocie włożyłem akumulator i samochód elegancko zapalił. Nie wydawał dźwięków, nie mrugał światłami. Nie mrugał światłami z tej prostej przyczyny, bo mu się paliły na stałe. Długie w dodatku.
Żadne włączanie/wyłączanie nie działało. Świeciło się i już.
Noc ciemna, nie pojadę w trasę na długich światłach.
Wynajęliśmy pokój w ośrodku wczasowym i przespaliśmy noc .
   Rano okazało się, że instalacja elektryczna podeschła przez noc i światła działają normalnie. 
Ruszyliśmy w drogę. Brak migaczy i niedziałające wycieraczki to absolutny drobiazg, który rozwiązałem genialnym pomysłem.  Pojechałem PROSTO do domu.
Był 15 sierpnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz