Toczymy nasze walizeczki przez uśpione miasto w kierunku dworca. Jest jeszcze zupełnie ciemno.
Dopiero, gdy pociąg ruszył o 6.10, wschodzi słońce. Przesypiamy prawie całą podróż, pół godziny przed końcem zjadamy śniadanie.
W La Spezii straszny tłum. Setki turystów chce się dostać do parku narodowego Cinque Terre
- my też. Dobrze, że podróż do Riomaggiore trwa tylko 15 minut, bo pociąg przypomina puszkę ze szprotami w oleju.
Jest dopiero 10 rano, ale idziemy do biura rezerwującego noclegi i słusznie, bo możemy już zająć naszą kwaterę.
Młody chłopak, idąc lekkim sprężystym krokiem, prowadzi nas na miejsce. Za nim my, toczymy walizki ile się da pod górę. Później trzeba je nieść, bo zaczynają się strome schody.
Taki już urok tej miejscowości.
Doceniamy położenie naszego apartamentu. Dwa pokoje, aneks kuchenny, łazienka i taras z widokiem na zatokę morską i okoliczne wzgórza wart był naszego trudu.
Powietrze przesycone zapachem ziół leciutko drga od wzmagającego się upału. Kiedy rozsądni Włosi rozpoczynają sjestę, to my właśnie wyruszamy na zwiedzanie Cinque Terre.
Ścieżka wzdłuż morza do Manaroli zamknięta od trzech lat z powodu oberwania skał.
Wsiadamy więc do pociągu, ale nie do właściwego i zamiast w Vernazzy lądujemy omyłkowo w Monterosso.
Tak widać było zapisane w gwiazdach, nie walczymy z przeznaczeniem i wracamy pieszo z Monterosso do Vernazzy.
Ścieżka malowniczo wije się coraz wyżej i wyżej,
a twarz mojej żony robi się różowa, czerwona i w końcu purpurowa.
Ambitna dziewczyna nie chce nas zawieść – idzie więc dzielnie naprzód. Dbamy o nią, poimy wodą i robimy częste przystanki w cieniu. Widoki zaiste piękne, ale upał nieprzeciętny.
W końcu brakuje wody. Po dotarciu do Vernazzy, przysysamy się do publicznej studni jak spragnione wielbłądy,
a potem odpoczywamy w porcie, leżąc w cieniu na betonowym falochronie.
Wracamy pociągiem do Riomaggiore, nie zobaczyliśmy Manaroli i Cornigli, szkoda bo na zdjęciach wyglądają nieziemsko.
Niestety, 3 godzinna wycieczka z Monterosso do Vernazzy dała nam w kość.
Ciągnie nas na kamienistą plażę, gdzie można nareszcie zanurzyć rozpalone ciało w morskiej wodzie.
Woda obłędna, pływamy z Tomkiem i skaczemy ze skałki ledwo wynurzającej się nad powierzchnię pośrodku zatoczki.
Siedzimy w wodzie, aż słońce chowa się za wzgórzem. Ewa pilnuje dobytku i fotografuje nasze wyczyny.
Idziemy do domu, po drodze małe zakupy w COOP – kolacja będzie w stylu śródziemnomorskim. Makaron z sosem pomidorowym i zimne białe wino.
Podziwiamy zachód słońca z tarasu.
Zapada cichy zmierzch pachnący owocami, kwiatami i ziołami. Dołączam swoją nutkę zapachową, wypuszczając wonny dym z papierosa.
Rozmawiam przez telefon z koleżanką, która poleciła mi to miejsce . Strasznie nam zazdrości, co umiejętnie podsycam moimi zachwytami.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz