środa, 26 lutego 2014

BIAŁORUŚ 1992 CZ.3

8. Kończy się nasza praca. Powstała wielka ilość rysunków, wyliczeń, schematów i opinii.
    Nasi gospodarze zapraszają nas na kolację do restauracji w hotelu Mińsk.
Cieszymy się na ten wieczór, jednak na wstępie – zimny prysznic – lokal znajduje się na 7 piętrze hotelu, a winda nie kursuje od dawna. 
Wchodzimy, zziajani, przepychając się przez tłum chętnych do wejścia na dansing. Po stołówkowym wikcie mamy nadzieję, że teraz sobie smacznie podjemy. Niestety plan kolacji jest ściśle zaplanowany i nie może ulec zmianom.
    Po półgodzinie zjadamy letnią zupkę-krem z lepiejniewiedziećczego. Wódki możemy się napić ile chcemy, ale czekamy na dalsze dania. Obserwujemy w międzyczasie poczynania bohaterskiej obsady kelnerskiej lokalu. Stoi ich chyba z 10-12 obok wyjścia z kuchni i z uporem unikają nawiązania kontaktu wzrokowego. Niektóre stoliki zostały już opuszczone przez klientów. Te stoliki są „martwe” - nie zostały uprzątnięte do końca wieczoru, choć przed wejściem kłębi się tłum. „Miejsc nie ma”, bo im się nie chce sprzątać.
Słuchamy wokalisty zespołu muzycznego. Śpiewa przebój Philla Collinsa „Another day in Paradise” brzmi to niezapomnianie: Oh, fink tłajs 'koz its jenadier diej  in paradajs.
   Pojawia się drugie danie, niesmaczne i mało. Z rozpaczy zaczynamy więcej pić.
Podobno za pół godziny przyniosą jakieś zakąski. Stolicznaja jest doskonała, ale kto nas zniesie te 7 pięter w dół?
Brrr. Zakąski to jakiś ponury żart, lepiej było w ogóle nie czekać. Pijemy kolejny toast za przyjaźń polsko-białoruską i wtedy mocno w to wierzyliśmy. Optymizmem próbował nas natchnąć kolega Marian, wodkaniarz, który codziennie powtarzał : „Pić, pie.....lić, nie żałować. Bida musi pofolgować”. 
Wychodzimy. Przyjechała po nas winda, wsiadam, ale to  dziwna winda. Parafrazując Tuwima: nie ma ścian, podłogi, sufitu. Nie ma lin, silnika, drzwi, tylko stoi jakiś facet i wali mnie po mordzie.                         Następnego dnia – kac białoruski, łapcie z łyka stepują na twoim otwartym słowiańskim, szczerym, skażonym socjalizmem mózgu. Wszędzie widać brzozy, szumią w głowie, rosną bujnie nawet w rynnie budynku obok. Kwas chlebowy koi grzechy świata. Zjadłbym coś polskiego.
9. Wyglądam z nudów przez okno. Obrazek z ulicy: trwa naprawa uszkodzonej nawierzchni. Stoi traktor, za nim przyczepa z gotującym się asfaltem. Co jakiś czas podjeżdża taczka i porcja gorącego asfaltu spływa do niej dymiąc obficie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ekipa jest kobieca.
Małe i krępe kobiety ubrane w brudne kufajki uwijają się całkiem sprawnie. Jedna ma osłony na nogach jak bramkarz hokejowy i klęcząc rozgarnia drewnianą pacą cuchnącą breję. Wymaga to chyba niezłej krzepy i widać to po posturze tej niewiasty.W barach jest szeroka jak Schwarzenegger, ale ma tylko połowę jego wzrostu.
Zobacz cz. 4. http://jbogusiak.blogspot.com/2014/02/biaorus-1992-cz4.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz