8. Kończy się nasza praca. Powstała wielka ilość rysunków, wyliczeń, schematów i opinii.
Nasi gospodarze zapraszają nas na kolację do restauracji w hotelu
Mińsk.
Cieszymy się na ten wieczór, jednak na wstępie – zimny prysznic –
lokal znajduje się na 7 piętrze hotelu, a winda nie kursuje od dawna.
Wchodzimy, zziajani, przepychając się przez tłum chętnych do wejścia
na dansing. Po stołówkowym wikcie mamy nadzieję, że teraz sobie smacznie
podjemy. Niestety plan kolacji jest ściśle zaplanowany i nie może ulec
zmianom.
Po półgodzinie zjadamy letnią zupkę-krem z lepiejniewiedziećczego.
Wódki możemy się napić ile chcemy, ale czekamy na dalsze dania.
Obserwujemy w międzyczasie poczynania bohaterskiej obsady kelnerskiej
lokalu. Stoi ich chyba z 10-12 obok wyjścia z kuchni i z uporem unikają
nawiązania kontaktu wzrokowego. Niektóre stoliki zostały już opuszczone
przez klientów. Te stoliki są „martwe” - nie zostały uprzątnięte do
końca wieczoru, choć przed wejściem kłębi się tłum. „Miejsc nie
ma”, bo im się nie chce sprzątać.
Słuchamy wokalisty zespołu
muzycznego. Śpiewa przebój Philla Collinsa „Another day in Paradise”
brzmi to niezapomnianie: Oh, fink tłajs 'koz its jenadier diej in paradajs.
Pojawia się drugie danie, niesmaczne i mało. Z rozpaczy zaczynamy więcej pić.
Podobno za pół godziny przyniosą jakieś zakąski. Stolicznaja jest doskonała, ale kto nas zniesie te 7 pięter w dół?
Brrr. Zakąski
to jakiś ponury żart, lepiej było w ogóle nie czekać. Pijemy kolejny
toast za przyjaźń polsko-białoruską i wtedy mocno w to wierzyliśmy.
Optymizmem próbował nas natchnąć kolega Marian, wodkaniarz, który codziennie powtarzał :
„Pić, pie.....lić, nie żałować. Bida musi pofolgować”.
Wychodzimy. Przyjechała po nas winda, wsiadam, ale to dziwna winda. Parafrazując Tuwima: nie ma ścian, podłogi, sufitu. Nie ma lin, silnika, drzwi, tylko stoi jakiś facet i wali mnie po mordzie. Następnego
dnia – kac białoruski, łapcie z łyka stepują na twoim otwartym
słowiańskim, szczerym, skażonym socjalizmem mózgu. Wszędzie widać
brzozy, szumią w głowie, rosną bujnie nawet w rynnie budynku obok. Kwas chlebowy koi
grzechy świata. Zjadłbym coś polskiego.
9. Wyglądam z nudów przez okno. Obrazek z ulicy: trwa naprawa uszkodzonej nawierzchni. Stoi traktor, za
nim przyczepa z gotującym się asfaltem. Co jakiś czas podjeżdża taczka i
porcja gorącego asfaltu spływa do niej dymiąc obficie. Nie byłoby w tym
nic dziwnego, gdyby nie to, że ekipa jest kobieca.
Małe i krępe
kobiety ubrane w brudne kufajki uwijają się całkiem sprawnie. Jedna ma
osłony na nogach jak bramkarz hokejowy i klęcząc rozgarnia drewnianą
pacą cuchnącą breję. Wymaga to chyba niezłej krzepy i widać to po
posturze tej niewiasty.W barach jest szeroka jak Schwarzenegger, ale ma
tylko połowę jego wzrostu.
Zobacz cz. 4. http://jbogusiak.blogspot.com/2014/02/biaorus-1992-cz4.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz