czwartek, 1 maja 2014

Morskie opowieści. Karwia, lipiec 2001.

   Jeden z najbardziej deszczowych i burzowych pobytów nad morzem, jaki pamiętam.
Jeśli nie padało od rana, to był znak, że po południu burza murowana.
   Wynajmowaliśmy pokój z łazienką, obok nas mieszkały jeszcze 2 rodziny znajomych z dziećmi.
Któregoś wieczora, korzystając z tego, że akurat nie pada, zrobiliśmy grilla w ogrodzie. Była kiełbasa, kaszanka i kupiony w sklepie gotowy szaszłyk. Do tego jakaś wódka, piwo i napoje dla dzieci. Wszystko było smaczne, z wyjątkiem nieco nieświeżego boczku w szaszłyku.  
Ja tam wybredny nie jestem, uznałem, że ogień odkaża i wrąbałem wszystko, jak leci. Jak się okazało później NIKT tego boczku nie zjadł, oprócz mnie. 8O 
   Następnego dnia rano poczułem się jakoś tak słabo i Ewa z Tomkiem poszli na plażę sami. Ja miałem do nich dotrzeć po jakimś czasie, gdy poczuję się lepiej.
Ale podstępny bakcyl zatrucia powalił mnie i wywołał gorączkę, na granicy maligny.  
Leżałem trzęsąc się z zimna, a potem doszły jeszcze objawy typowe dla zatrucia. Górą i dołem.
   Wynajmując pokój narzekałem, że taki mały i ciasny; teraz dziękowałem Bogu, że jest tak blisko
do łazienki. Chwiejnym krokiem docierałem na miejsce, a wracałem na czworakach. 
I tak osiem razy.  
   Kiedy żona z synem wrócili z plaży ok. 14-tej, zastali mnie kompletnie bez sił, ale już po wszystkim. Połknąłem wszystkie dostępne lekarstwa, jakie mieliśmy my i nasi znajomi., po czym zapadłem w sen. Spałem mniej więcej piętnaście godzin i obudziłem się następnego dnia około szóstej rano zupełnie wyspany i zdrowy.
   Nie dość, że zdrowy, to jeszcze z jakimś ogromnym przypływem energii. Wsiadłem na rower 
i pojechałem po świeże bułki i gazetę. Poranek był pogodny i tak mnie rozpierało, że postanowiłem zobaczyć, jak wygląda morze o tej nietypowej porze. 
Jechałem ścieżką prowadzącą do morza zrobioną z desek, która kończyła się równo z wydmami. Wewnętrzne poczucie mocy było tak silne, że postanowiłem przejechać z rozpędu po piasku
aż do samej wody. Rozpędziłem się i w momencie, gdy przednie koło wpadło w piach, stało się to,
co musiało się stać.  
   Wykonałem piękne salto z podwójną śrubą, rozsiewając po drodze świeże bułki z plecaka i wylądowałem twarzą w piachu. Po chwili zobaczyłem powiększający się cień i przede mną przyziemił rower. Musiał zrobić ze dwa salta, bo dłużej leciał.
Pozbierałem bułki, otrzepałem je i siebie i prowadząc rower (obręcz koła się powyginała) zszedłem
z plaży. 
A nieliczni spacerowicze klaskali w dłonie i mówili: ten facet mógłby występować w cyrku.  
Przy śniadaniu poczułem wilczy apetyt i zjedliśmy te chrupiące bułeczki . Były pyszne, tylko moja rodzina znów marudziła, że coś im chrzęści.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz