wtorek, 6 maja 2014

Greckie opowieści, 1986.



Grecja. Egzotyka, błękitne morze i mitologia. Niedostępna i nieosiągalna i nagle...


W roku 1986 „Orbis” zaczął sprzedawać vouchery na pobyty na campingach w Grecji. Po wykupieniu ich można było załatwiać paszport, który o dziwo, bez problemu wydawano.
Skwapliwie to wykorzystaliśmy i zorganizowaliśmy wyprawę do Grecji samochodem „Syrena”104,

To nasz  pojazd oklejony folią, udający rekina.
Było nas pięcioro i ciągnęliśmy jeszcze przyczepkę bagażową. Syrena dzielnie się spisywała, ale góry greckie powodowały nieustanne gotowanie się wody w chłodnicy. Jeden z etapów podróży, przez góry do Delf, jechaliśmy cały dzień, a było to 150 km.
Czekamy, aż ostygnie silnik , by dolać świeżej wody do chłodnicy.


A to już Delfy. Za nami zburzone delfinarium.
Dumał, nie dumał Grekom nie budiesz.
                             Najprzyjemniejsza część wyprawy - pobyt na campingu koło Platamonas.
 
To ja w Tirynsie.                        
 ***
Wjechaliśmy do Aten o 1 w nocy i od razu wpadliśmy na takie wielkie rondo, gdzie zbiegało się 8 ulic. Ruch ogromny, niespotykany w Polsce, zwłaszcza o tej porze. Objechaliśmy rondo chyba z pięć razy wokoło, zanim udało nam się wyrwać z tego zaczarowanego kręgu. Chcieliśmy przejechać za Ateny , na południe, żeby znaleźć kawałek wolnego dostępu do morza. Niestety, uliczki coraz węższe, w końcu port - PIREUS. No to z powrotem do ronda.Tym razem tylko 3 okrążenia i wybieramy następną ulicę wyjazdową.
 Znowu PIREUS! Przebijamy się już na wyczucie, żeby nie trafić na diabelskie rondo. W końcu, jadąc wzdłuż wybrzeża , znajdujemy kawałek wolnej plaży. Jest już po 3 i niedługo zacznie świtać. Rozkładamy namiot na piasku, 2 metry od morza i zasypiamy.
O 4 z minutami budzi nas potworny ryk. Jesteśmy tuż obok lotniska, na linii podejścia samolotów do lądowania.
Zostaje tylko drzemka, bo te gady lądują co 15 minut. W końcu przestajemy je słyszeć i śpimy do dziewiątej.
Idziemy się kąpać i po kilku metrach w wodzie coś mi się przykleja do nogi. Meduza? Nie! Banknot 500 drachm.
Dzięki Ateno! Wydaję go po dwóch godzinach na bilet wstępu na Akropol. Oddałem bogu, co boskie.
***
   Dotarliśmy na camping Daphne na obrzeżach Aten. Obok rozciągał się park, gdzie wieczorem
w miesiącach letnich odbywał się Festiwal Wina. Płaciło się tylko za wstęp (wtedy to była równowartość 2$) i trzeba było kupić firmowe naczynie do picia - szklaneczkę, karafkę itp. Na terenie parku rozrzucone były stanowiska z beczkami wina, po 10-12 szt w każdym i można było wszystkiego kosztować do woli.
Przy wejściu był mały pawilon oznaczony czerwonym krzyżem. W miarę upływu czasu dostarczano tam na noszach delikwentów, którzy przecenili swoje siły w piciu.
Obok beczek stał zawsze jakiś facet, który dokręcał cieknące kraniki i dbał o to, by nie nalewać do obcych naczyń w postaci np 5-10 litrowych bidonów, co czynili ukradkiem burakowaci Polacy. Można było się
od niego dowiedzieć o pochodzeniu wina, bo np nachylenie stoku winnicy w stopniach łatwo poznaje się po smaku. :)
   Na terenie festiwalu były trzy estrady, na których występowały zespoły muzyczne. Pierwsza, to tradycyjna grecka muzyka. Druga, to lekki międzynarodowy pop i trzecia - ostry metal. Park był dość rozległy, ale i tak mieszanka była ostra.
Przystąpiliśmy w końcu do degustacji. Najpierw spróbowałem wszystkich win po kolei. Oczywiście po pół szklaneczki, żeby nie przesadzić. Nastąpiła pierwsza selekcja negatywna. Odrzuciłem wina ciężkie i słodkie, pozostało jeszcze ok. 8 rodzajów. Następnie odpadły trunki o dziwnym posmaku i braku harmonii wewnętrznej.
Po 3 kolejce wyhamowałem nieco, bo w brzuchu już pełno, a w głowie dziwny mąt.
Poskakaliśmy w rytm muzyki, obeszliśmy cały teren , a że był ciepły wieczór, to znowu zachciało się pić.
Piłem już tylko dwa gatunki, lekkie białe półwytrawne i dla odmiany czerwone wytrawne.
I tak do północy, gdy impreza się skończyła. Przy wyjściu panował dziki tłok, bo kontrolowano wyrywkowo, czy ktoś nie wynosi wina na zewnątrz. Wspomniani wyżej burakowaci dresiarze poprosili Darka, by przemycił dla nich 2 litrową plastikową flaszkę z winem. Nie odmówił im i to był jego błąd. Owszem przeszedł przez bramkę chowając flaszkę pod kurtką. Po wyjściu ktoś z tłumu wyjął mu ją z rąk (też Polak) ale nie był to właściciel. Ten zjawił się po chwili z pretensjami i, w końcu, Darek zarobił od niego w lampę.
Rano w naszym namiocie roztaczał się intensywny zapach wina, a pod okiem Darka widniało ciemne grono, czyli śliwka.
***
Mykeny. Podnieceni podjeżdżamy pod bramę terenu muzeum. Brama zamknięta! Z budki wychodzi umundurowany strażnik, rozkłada ręce i mówi : SORRY, STRIKE.
Agamemnonie niegościnny jesteś!
***
Tezeusz był synem niejakiego Ajgeusa, emigranta z północnego kraju (dla przyjaciół Eugeniusz, krócej: Gienek ).
Ojciec pana Tezeusza próbował wzniecić w kraju powstanie przeciw dominacji sowieckiej, nie udało się. Upozorował własną śmierć i uciekł za granicę w przebraniu księdza. Osiadł w Atenach, gdzie przyjął nazwisko Korios (Robak).
W krótkim czasie stał się niekoronowanym królem ateńskiego półświatka. Zdobył bogactwo i powszechny szacunek, importując kryształowe wazony.
Tezeusz opuszczając Kretę, po zabójstwie Minotaura, zabrał ze sobą Ariadnę, córkę króla. Wsiedli na pokład ojcowego odrzutowca i odlecieli, po zażyciu środków ze sproszkowanego rogu jednorożca. Ariadna okazała się skomplikowana, jak ten splątany kłębek, co pomógł wydostać się z labiryntu, a jej opowieści długie i gubiące wątek. Znudzony Tezeusz założył jej spadochron i poprosił, by zobaczyła, co znajduje się za drzwiami z migającym zielonym światełkiem. Przez moment panował lekki przeciąg, a Ariadna wylądowała szczęśliwie na wyspie Naksos. 
Tam zobaczył ją lekko pijany Dionizos i przygarnął biedną, aczkolwiek atrakcyjną, dziewczynę.
Wracając do Tezeusza: wsiadając do samolotu w Heraklionie popełnił fatalną w skutkach pomyłkę. Otóż wybrał samolot w kolorze czarnym (oznaczającym klęskę), a nie czerwonym, co było umówionym znakiem zwycięskiego powrotu.
Gienek Korios wypatrywał Tezeusza leżąc na leżaku na tarasie nadmorskiej willi i popijał zimnego Wojaka. Niestety, w okularze lornetki zobaczył swojego czarnego Learjeta i z wrażenia zakrztusił się paluszkami Lajkonik. Kaszląc przeraźliwie, z wybałuszonymi oczami, pośliznął się na porozrzucanych puszkach po piwie, zatoczył się, wpadł do morza i utonął.
Zrozpaczony syn kazał namalować obraz, który uwiecznił ten nieszczęśliwy wypadek. Nazwał go "WINA i KARA", choć bardziej znany jest jako "Upadek i kara"
 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz