niedziela, 18 maja 2014

Wyspa Korczula, 2007 cz.1

WSTĘP:
   Przed planowaną podróżą do Chorwacji oddałem samochód do mechanika,
żeby sprawdził jego stan techniczny, płyny, hamulce itp. Odebrałem go z zapewnieniem, że wszystko gra. Można jechać.
   Ostatni tydzień w pracy dłużył mi się niemiłosiernie. Myśli pochłaniało mi planowanie podróży
 i przygotowania do wyprawy.
Wracam do domu we wtorek, po pracy, w piątek wyjazd. Stoję na światłach na skrzyżowaniu, przede mną dwa samochody.
Ruszamy prawie równocześnie, wrzucam drugi bieg, gdy nagle oni hamują. Wciskam pedał hamulca, a ten wpada bez oporu do końca. Walę w tył pierwszego samochodu, on odskakuje jak gumowa piłka i kasuje z kolei tył tego, co stoi przed nim.
Ja pierdzielę!
   Zjeżdżamy za skrzyżowaniem na bok. Pod samochodem mokra plama, pękł przewód hamulcowy. Lampy całe, zerwane tylko mocowania, to samo z chłodnicą. Nie jest źle, tylko maska w połowie się podniosła
i zagięła.
Dokonuję szybkiej kalkulacji myślowej i gdy przyjeżdża policja, zatajam prawdziwą przyczynę kolizji.
Zaraz by mi zabrali dowód rejestracyjny, a na to nie mam czasu. Przyznaję się do zagapienia, dostaję mandat 300 zł i 6 punktów karnych. Stracę też ulgę w OC, ale trudno.
Czekam, aż wszyscy zainteresowani odjadą i wracam ostrożnie do domu, hamując ręcznym.
Inny już mechanik wymienia przewód hamulcowy, prostuje maskę i mocuje reflektory. W czwartek samochód jest gotowy do drogi.
27.07.2007 PIĄTEK
Wyjazd z Łodzi ok 15.00. Omijając szerokim łukiem zatory w Tuszynie wpadliśmy w końcu
na "gierkówkę" i niestety, po godzinie staliśmy w dłuuugim korku w Częstochowie. Upał wyciskał z nas siódme poty, gorzej, że samochód też tego nie wytrzymał - alternator odmówił posłuszeństwa, protestując czerwoną lampką sygnalizującą brak ładowania akumulatora. :( 
   Od razu zachciało mi się spać- to taka moja reakcja na stres.
Potem nastąpiło straszne krążenie po weekendowym wyludnionym mieście w poszukiwaniu elektryka. Cuda się jednak zdarzają, ściągnięty z domu elektryk o złotych rękach w mig uporał się z naszą awarią i dołożył wentylator chłodzący alternator, którego nie wiadomo dlaczego, nie było.
Opóźnienie w napiętym harmonogramie podróży wyniosło coś ok. 3 godzin. Do Czech wjechaliśmy przez Cieszyn, potem zaraz Słowacja. Kupiliśmy grzecznie winietkę na autostrady i wio! przez góry 
i doliny. Głęboką nocą jechaliśmy przez jakieś straszne odludzie w kierunku Komarna. Nigdzie drogi
ni kurhanu, w głowie wciąż telepie się myśl : "Jak daleko uda się dziś dojechać?" 
Syn Tomek, siedząc obok mnie, dzielnie mi towarzyszył. Żona na tylnym siedzeniu dawno już "odleciała" w głęboki sen.
Wreszcie granica węgierska i skromny posiłek na parkingu przy stacji benzynowej w Komarom.
Ciemna, gorąca noc - tniemy przez Węgry w kierunku Balatonu. W miejscowości Siofok (nb miejscu urodzin Siofoklesa) stwierdzam, że parking obok McDonalda jest wspaniałym zesłanym przez los miejscem naszego dzisiejszego noclegu. Jest 3.30
28.07.SOBOTA
3 godziny snu na rozłożonym fotelu wspaniale zregenerowało moje mdłe ciało. Małe śniadanko na parkingu w Balatonfurdo i przemy do przodu omijając kuszące zjazdy na autostradę (nie mamy winietki) Wreszcie tuż przed chorwacką granicą popełniamy straszliwy błąd...zmyleni drogowskazami wjeżdżamy na autostradę i już po 4 km zostajemy złapani przez kontrol.
 (Baszom a teremte-to takie węg. przekleństwo) Płacimy dziesięciokrotną cenę winietki i wściekli jak psy wjeżdżamy do Chorwacji. Tu sytuacja jest klarowna- autostrada ma bramki- płacisz i jedziesz.
 Ale do pewnego momentu...
   Gdzieś pośród wypalonych przez słońce gór znajduje się 6 km tunel w remoncie. Korek widziany przed nami miał niebywałą długość, której nawet okiem sokolim nie zmierzysz.
Prom w Splicie nie poczeka - pojechaliśmy jakimś straszliwym objazdem przez góry, po których niegdyś hasał Winnetou wydając (po niemiecku) dzikie okrzyki. Serpentyny drogi zawijają nad przepastnymi dolinami , a ja myślę o wytrzymałości pozostałych niewymienionych wężyków hamulcowych.
   Udało się i nawet hamulce przy zjazdach nie spaliły się całkiem. Do Splitu dotarliśmy godzinę przed odjazdem promu i trafiliśmy w porcie na tzw kocioł bałkański. Krzyżujące się kolejki samochodów do promów, których jeszcze nie było, bo się spóźniły.
Po 2 godzinach w palącym słońcu wreszcie znaleźliśmy się na pokładzie. Raz na jednym pokładzie, raz na drugim pokładzie, raz na rufie, raz na dziobie - biegaliśmy z miejsca na miejsce chłonąc widoki: 
-malejący w oddali Split
-Mijane wyspy Brać i Hvar
-zachodzące słońce
Powiększ (rzeczywiste wymiary: 1024 x 768)DSCN2895.JPG

-wschodzący księżyc w pełni i tym podobne banały.
Powiększ (rzeczywiste wymiary: 1024 x 768)DSCN2896.JPG

Wreszcie wyspa Korczula i port w Vela Luka. Teraz tylko trzeba znaleźć nasz przytulny domek nad zatoką Gradina. Znaleźliśmy - ciemno, głucho nikogo nie ma. Ale po telefonie do gospodarzy zjawili się w końcu wraz z jakimiś Niemcami, którzy zostali naszymi bliskimi sąsiadami.
Przy pierwszym kontakcie z łóżkiem straciłem świadomość, jakbym dostał w głowę skarpetą wypełnioną mokrym piaskiem.
Zatoka Gradina

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz