15.07.
Niech ja znajdę tego,kto wymyślił szlak z Trzydniowiańskiego przez kosówkę! Wrrr.
Po długiej wędrówce od Grzesia do Jarząbczego, myślałem tylko o spokojnym niemęczącym zejściu do schroniska.
Słyszałem niegdyś o tym szlaku złe słowa, ale ciekawość i zmęczenie wygrało z rozsądkiem.
Otoczony
chmarą much, przedzierałem się wąskim tunelem wśród trzymetrowej
kosówki. Splątane korzenie zastawiały pułapki na moje nogi, co chwila
wpadałem w błoto, obficie ochlapujące ubranie, a żeby było trudniej, to
panował nieznośny upał, niezmącony najlżejszym podmuchem wiatru.
Nareszcie pogoda, pomyślałem z przekąsem.
Mam pewną propozycję-skasować muchy. O, Noe, czy musiałeś je zabrać na arkę?
Wszystko to przypominało mi okrutne bajki braci Grimm, w których
biedna sierotka idzie nocą przez stary las, drzewa zagradzają jej drogę,
konary chwytają za ubranie, zdzierają je i przewracają na ziemię. Po
ziemi pełznie ohydny biały pęd przypominający Sami Wiecie Co i zbliża
się do rozchylonych nóg sierotki...Stop, kolego, najwyższy czas, by
twoja dziewczyna już przyjechała. Uff, to już jutro.
Po wykupieniu noclegów zostało mi parę zet. Obiecałem sobie, że do przyjazdu U. nie ruszę drugiego tysiąca ( !
), więc kolacja była trochę mniej niż skromna - suchy chleb z
plasterkami ogórka posypany solą. Za to herbaty i cukru (jeszcze wtedy
słodziłem) miałem pod dostatkiem, tak, że puste miejsce w żołądku
wypełniłem tym boskim napojem. Zapaliłem papierosa , wysępionego od
młodych dam, i wyciągnąwszy zmęczone nogi, znów pomyślałem, że życie
bywa piękne.
Towarzystwo jest niebrydżowe, więc pozostało mi pisanie tych bzdur, czytanie przewodnika i oglądanie po raz tysięczny mapy Tatr.
16.07.
Wyjechałem z Chochołowskiej rano i w Zakopanem znalazłem się dużo, dużo za wcześnie, bo o 11.
Co robić z tak pięknie rozpoczętym dniem?
Obszedłem miasto wokoło, spoglądam na zegarek - 12.
Posiedziałem pod Gubałówką usiłując sprzedać moją nieszczęsną ikonę, żeby mieć forsę na obiad.
Niestety, nie było chętnych, więc z bólem serca rozmieniłem tysiąc zł i poszedłem coś zjeść.
Po
obiedzie, oczywiście, spacer dla zdrowia. Zaczęło znowu padać, a mnie
zagnało pod Krokiew,
w miejsce gdzie nie ma się gdzie schować przed
deszczem. Brodząc w głębokich kałużach znalazłem w końcu cichą i suchą
przystań - bar "Pod skocznią". A tam niespodzianka - jest piwo kuflowe .Starsi czytelnicy wiedzą,że były wieczne problemy z dostaniem piwa. Oczywiście
nie oparłem się pokusie
i przesiedziałem tam ok. 3 godziny. Gdy deszcz
trochę zelżał, wpadłem na pomysł, żeby pójść do Domu Turysty na
telewizję. Niestety, na piętro mnie nie wpuszczono,
gdyż nie miałem karty pobytu. Dostałem się tam jednak, zmieniając
błyskawicznie kurtkę na sweter i wmieszałem się w jakąś wycieczkę.
Stary i ograny sposób, który znałem nie tylko ja. Szczęście moje nie
trwało długo, bo przed salą telewizyjną natknąłem się na wewnętrzny
pierścień ochrony.
Poznali żem nietutejszy, bo za bardzo wyglądałem na turystę. Po
krótkiej pogoni zakończonej przez śliski chodniczek na zakręcie korytarza, zostałem ujęty. Szedłem prowadzony przez dwóch rosłych portierów jak jakiś skazaniec.
Na portierni zabrano mi dokumenty i splądrowano plecak, obyło się bez
rewizji osobistej. Trochę ich zdziwiła moja ikona. Posadzili mnie na
twardym krześle, które zaprojektował chyba Wyspiański, tak było
niewygodne i czekałem na przybycie Milicji.
Milicjant w randze
starszego szeregowego przeprowadził ze mną surowe śledztwo. Wykazałem
swoją niewinność i po spisaniu, zostałem wypuszczony na wolność.
Szukali grasującego od niedawna złodzieja hotelowego. Z pogardą
popatrzyłem na portierów-oprawców i wychodząc znów potknąłem się na
kolejnym chodniczku.
Poszedłem w dalszym ciągu szukać sali telewizyjnej. Trafiłem przypadkiem
na bardzo ciekawy wykład z przezroczami pt "Góry Ekwadoru i Peru" w
Klubie Turysty. Obejrzałem z zaciekawieniem w całości.
Potem w Klubie Turnia natknąłem się na występy zespołu regionalnego Maśniaki. Wycofałem się w popłochu.
Upragniony film obejrzałem w końcu na campingu, oddalonym od baru "Pod skocznią" o parędziesiąt metrów.
Ale gdybym tu trafił od razu, byłoby nudno.
Siedzę teraz na dworcu i liczę godziny do przyjazdu U. Spróbuję się
przespać, choć ławki twarde i sprzyjają czuwaniu. Nocna straż. Podobno
Rembrandt namalował taki obraz. Przedstawia strażników czuwających na
dworcu w Amsterdamie. Albo w Hadze. Albo...w Lejdzie.
Nie Lejda to była z
łabędziem. Odjechał Poznań 23.43.
17.07
Ten dzień był jeszcze dłuższy od poprzedniego, bo obudziłem się ok 3-ciej nad
ranem, potrząsany energicznie przez kolejnego funkcjonariusza MO. Znów
małe przesłuchanie, dlaczego śpię na ławce dworcowej i ponowne spisanie
moich danych osobistych. To już będzie recydywa. Ciekawe, że byłem
jednym z trzech osobników zapisanych do notesu przez pana milicjanta ,
choć w podobny sposób spało kilkanaście osób. Absolutnie "niewidzialny"
był np Arab obwiązany dynamitem, partyzant z oddziału "Łupaszki" w
pełnym uzbrojeniu i facet pokryty tatuażami więziennymi.
Wreszcie pociąg z Olsztyna wjechał na stację.
U. nie przyjechała, co mnie niewymownie wk.....ło.
Telefon
u U. nie odpowiadał. Zjadłem śniadanie w barze mlecznym, zrobiłem
zakupy i pojechałem do Morskiego Oka. Sam nie wiem dlaczego tam, w
głowie miałem mętlik.
Na Taborisku nie było nikogo znajomego i ten
fakt jeszcze mocniej mnie przygnębił. Sławek i Andrzej pojechali podobno
na obóz, na Słowację.
Humor mi się trochę poprawił podczas gry w
brydża, gdzie stawką było piwo (wygraliśmy), ale i tak niesmak pozostał.
Udało mi się dostać nocleg na jedną noc, lecz popadłem w taki stan zniechęcenia, że
nie poszedłem nawet na zwyczajową wycieczkę wokół Moka. Jutro spróbuję
znów zadzwonić. Jak to nic nie da, to wracam.
18.07
Jeden z najpiękniejszych widoków to Mięgusze oświetlone
porannym słońcem, pod nieskazitelnie błękitnym niebem. Taka pogoda
strzeliła, że dawno już podobnej nie widziałem. Jadłem śniadanie na
werandzie zalanej słońcem, a moje dość monotonne jedzenie smakowało mi
niecodziennie.
Wyruszyłem ok. 9 podśpiewując sobie pod nosem,
wczorajsze zmartwienia schowałem gdzieś głęboko. Postanowiłem, że
radości mej nie zmąci żaden cień. Szedłem czerwonym "leninowskim"
szlakiem na Halę Gąsienicową. Wstąpiłem na Rusinową Polanę, gdzie
przesiedziałem dwie godziny pogadując z ludźmi mieszkającymi w szałasie
"U Babki". Szkoda, że wcześniej o tym nie pomyślałem, bo posiedziałbym z
nimi kilka dni. Popijałem herbatę, którą mnie poczęstowali i gwarząc
leniwie, patrzyłem na panoramę gór.
Słońce wypalało we mnie złe myśli,
sprowadzając spokój. W końcu zebrałem się i poszedłem przez Gęsią Szyję,
Polanę Waksmundzką i Pańszczycką robiąc po drodze częste postoje.(wtedy
jeszcze stały na polanach opuszczone szałasy pasterskie)
Siedziałem na przyzbie szałasu pachnącego jeszcze dymem z dawnych
pasterskich czasów i przeżyłem profetyczną wizję, jak jakaś Pytia z
Delf.
Mój związek z U. przetrwa
jeszcze trudny rok. Potem rzuci mnie dla faceta, za którego notabene
wyjdzie za mąż. Będę ją widywał na spotkaniach klasowych 10, 20, 25 i 30
lat po maturze. Widać będzie oznaki upływającego nieubłaganie czasu.
W wieku 31 lat się ożenię i będę miał wspaniałą żonę, która urodzi nam syna.
Może to i dobrze, że U. nie przyjechała. Jak potoczyłoby się moje życie i kim byłbym, gdyby nie to?...
Ech, dosyć filozowania.
Rozejrzałem
się wokół :
Ciesz się baranie, że jesteś młody i świeci słońce. Ruszaj
się, bo trzeba jeszcze dojść do Murowańca i jeść się chce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz