1.10.2009. Rano strasznie leje,
dobrze, że krótko. Żegnamy Amsterdam i odpływamy rzeką Amstel na
południe.
Przepuszczamy barkę wiozącą ogromny dźwig.
Wleczemy się za nią pół dnia. W dodatku za nami pojawia się
barka dwa razy większa i tak płyniemy wzięci w dwa ognie. W końcu potwór
za nami odpuszcza i zostaje w tyle, barka przed nami skręca w bok, w
pole. Płyniemy nareszcie sami, spokojny holenderski krajobraz, pasą się
krowy,wychodzi słońce.
Krowy wyglądały tak apetycznie, że na obiad
zjedliśmy bitki wołowe przygotowane zawczasu przez K. Okazuje się,
ze jesteśmy bliżej celu niż myśleliśmy i cumujemy w marinie w WOERDEN .
Idę do naczelnika przystani zapłacić za postój.
Your name - pyta
havenmeister- BOGUSIAK – mówię z uśmiechem przesadnie akcentując „ś”.
On krzywi się, bo trudne do zapisania.
A może nazwisko kolegi? -
proponuję z fałszywą uprzejmością. -
GRZEGORZ BRZĘCZYSZCZYKIEWICZ! –
zatkało go - OK. , your name – po dłuższej chwili mówi Holender.
Idziemy do miasta, owszem zadbane, jest nawet zamek z 1410 r , ale starówka została zastąpiona nowoczesną szpetną zabudową,
nie ma klimatu tak wyczuwalnego w innych małych miastach.
Zostało kilka starych domów nad kanałem OudeRijn i piękny odnowiony
wiatrak , ale chyba z napędem elektrycznym, bo skrzydła nie były niczym
pokryte , a on się i tak kręcił.
Wieczór zimny z jaskrawo świecącym księżycem, którego odblask na wodzie zmącili moi koledzy sikając do kanału.
2.10.2009.
Najbliższy most zablokowany przez koparkę na barce, ale mili
panowie przerywają pracę i przepuszczają nas. Wot kultura.
Płyniemy kanałem Ouderijn (Stary Ren) do miejscowości BODEGRAVEN – tak
też właśnie nazywa się nasza łódź. Szybko zwiedzamy miasteczko, robimy
niewielkie zakupy w sklepie z likworami i śledząc wzrokiem startujące
samoloty (niedaleko lotnisko Shiphol) ruszamy w drogę. Śluza i most, a
potem skrzyżowanie kanałów i zamknięty obrotowy most kolejowy. Po 20
minutach most sam się otworzył, znaleźliśmy się na szerokim kanale i
nagle z mgły za naszą rufą wyłonił się ogromny statek, który nas chyżo
wyprzedził, wywołując dużą falę. Walcząc z objawami choroby morskiej ,
dotarliśmy już bez przeszkód do GOUDY.
Marina ciasna i zatłoczona.
Havenmeister kręcił głową i cmokał, kiedy nieporadnie cumowaliśmy do
pomostu. Pomógł nam trochę, wypisał kwitek, zainkasował i poszedł sobie
mamrocząc coś pod nosem.
Po dotarciu do centrum stwierdzamy, że GOUDA
jest urokliwym miastem z kanałami i jak zwykle XVII wieczną zabudową.
Dziwny trójkątny rynek z pięknym koronkowym ratuszem i budynkiem Wagi
miejskiej, gdzie do dziś waży się sery.
Obejrzeliśmy niesamowity gotycki kościół Św. Jana,
długi jak stonoga, z dziwnym drewnianym dachem (tak odbudowali dach po
pożarze). Protestanci w XVI w ogołocili kościół z ozdób, zlikwidowali
ołtarze i figury, na szczęście pozostawili piękne witraże w oknach.
Tuż przed zamknięciem wchodzimy do sklepu z serami
i jest to dobry wybór – sprzedawca jest miłym gościem, daje nam
do spróbowania różne gatunki – a to Gouda , a to ser z ziołami,a to z
kwiatami, a to kozi, a to koci... Nie smakuje mi tylko ser z całymi
goździkami, które niechcący nadgryzam. Zostawiamy w sklepie dobrze ponad
100 E, kupując po kilka rodzajów sera (ja 3 , a P. chyba z 9).
Objuczeni serami idziemy zjeść obiad do starego lokalu obok rynku.
Zjadamy tradycyjną staroholenderską potrawę – pizzę „quatro formaggi”,
potem siedzimy do zmroku w ogródku pubu nad kanałem i sączymy piwo.
Przejęci otwartością prywatnego życia Holendrów wracamy na łódź,
odsłaniamy zasłonki i paradujemy nago do końca dnia. Czterech
podstarzałych gości z Polski nie ma nic do ukrycia.(włącznie z moją
małpą)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz