poniedziałek, 7 kwietnia 2014

HOLANDIA 2009. HARCE NA BARCE cz.2

1.10.2009. Rano strasznie leje, dobrze, że krótko. Żegnamy Amsterdam i odpływamy rzeką Amstel na południe.
Przepuszczamy barkę wiozącą ogromny dźwig.
10.jpg
Wleczemy się za nią pół dnia. W dodatku za nami pojawia się barka dwa razy większa i tak płyniemy wzięci w dwa ognie. W końcu potwór za nami odpuszcza i zostaje w tyle, barka przed nami skręca w bok, w pole. Płyniemy nareszcie sami, spokojny holenderski krajobraz, pasą się krowy,wychodzi słońce.
Krowy wyglądały tak apetycznie, że na obiad zjedliśmy bitki wołowe przygotowane zawczasu przez K. Okazuje się, ze jesteśmy bliżej celu niż myśleliśmy i cumujemy w marinie w WOERDEN .
 Idę do naczelnika przystani zapłacić za postój.
  Your name - pyta havenmeister- BOGUSIAK – mówię z uśmiechem przesadnie akcentując „ś”.
 On krzywi się, bo trudne do zapisania.
 A może nazwisko kolegi? - proponuję z fałszywą uprzejmością. -
 GRZEGORZ    BRZĘCZYSZCZYKIEWICZ! – zatkało go - OK. , your name – po dłuższej chwili mówi Holender.
Idziemy do miasta, owszem zadbane, jest nawet zamek z 1410 r , ale starówka została zastąpiona nowoczesną szpetną zabudową,
woerden1.JPG
nie ma klimatu tak wyczuwalnego w innych małych miastach. Zostało kilka starych domów nad kanałem OudeRijn i piękny odnowiony wiatrak , ale chyba z napędem elektrycznym, bo skrzydła nie były niczym pokryte , a on się i tak kręcił.
woerden2.JPG

Wieczór zimny z jaskrawo świecącym księżycem, którego odblask na wodzie zmącili moi koledzy sikając do kanału.
2.10.2009.
 Najbliższy most zablokowany przez koparkę na barce, ale mili panowie przerywają pracę i przepuszczają nas. Wot kultura.
Płyniemy kanałem Ouderijn (Stary Ren) do miejscowości BODEGRAVEN – tak też właśnie nazywa się nasza łódź. Szybko zwiedzamy miasteczko, robimy niewielkie zakupy w sklepie z likworami i śledząc wzrokiem startujące samoloty (niedaleko lotnisko Shiphol) ruszamy w drogę. Śluza i most, a potem skrzyżowanie kanałów i zamknięty obrotowy most kolejowy. Po 20 minutach most sam się otworzył, znaleźliśmy się na szerokim kanale i nagle z mgły za naszą rufą wyłonił się ogromny statek, który nas chyżo wyprzedził, wywołując dużą falę. Walcząc z objawami choroby morskiej , dotarliśmy już bez przeszkód do GOUDY.
    Marina ciasna i zatłoczona. Havenmeister kręcił głową i cmokał, kiedy nieporadnie cumowaliśmy do pomostu. Pomógł nam trochę, wypisał kwitek, zainkasował i poszedł sobie mamrocząc coś pod nosem.
 Po dotarciu do centrum stwierdzamy, że GOUDA jest urokliwym miastem z kanałami i jak zwykle XVII wieczną zabudową. Dziwny trójkątny rynek z pięknym koronkowym ratuszem i budynkiem Wagi miejskiej, gdzie do dziś waży się sery.
gouda.JPG

Obejrzeliśmy niesamowity gotycki kościół Św. Jana, długi jak stonoga, z dziwnym drewnianym dachem (tak odbudowali dach po pożarze). Protestanci w XVI w ogołocili kościół z ozdób, zlikwidowali ołtarze i figury, na szczęście pozostawili piękne witraże w oknach.
kosciol.JPG

Tuż przed zamknięciem wchodzimy do sklepu z serami
sery.JPG
Na pierwszym planie ser do picia.
i jest to dobry wybór – sprzedawca jest miłym gościem, daje nam do spróbowania różne gatunki – a to Gouda , a to ser z ziołami,a to z kwiatami, a to kozi, a to koci... Nie smakuje mi tylko ser z całymi goździkami, które niechcący nadgryzam. Zostawiamy w sklepie dobrze ponad 100 E, kupując po kilka rodzajów sera (ja 3 , a P. chyba z 9). Objuczeni serami idziemy zjeść obiad do starego lokalu obok rynku. Zjadamy tradycyjną staroholenderską potrawę – pizzę „quatro formaggi”, potem siedzimy do zmroku w ogródku pubu nad kanałem i sączymy piwo.
    Przejęci otwartością prywatnego życia Holendrów wracamy na łódź, odsłaniamy zasłonki i paradujemy nago do końca dnia. Czterech podstarzałych gości z Polski nie ma nic do ukrycia.(włącznie z moją małpą)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz