piątek, 4 kwietnia 2014

Góry Stołowe, przygoda półmotoryzacyjna.



  Bezrobocie przez kilka miesięcy spędzałem klejąc papierowe modele samolotów,
 ale przyszła wiosna i zapragnąłem odmiany.
   Mieszkałem u Kai w Kotlinie Kłodzkiej, już od trzech tygodni.
W domu jej narzeczonego Henryka , w Gniewoszowie, robiliśmy z hydraulikiem Leonem łazienkę, dla przyszłych gości planowanego pensjonatu.  Kładłem płytki, murowałem i nie mogłem się nadziwić, że Niemcy budowali takie wielkie domy i jakoś to wszystko funkcjonowało, a teraz nie da rady. 
Pani Galikowa, 80 letnia staruszka kupiona razem z domem, gotowała nam obiady i dbała o ogólny stan domu.
W weekendy wracałem do Łodzi, albo zabierałem córki Kai na wycieczki po okolicy.
Niedawno Kaja poznała mnie ze swoją koleżanką po fachu z Polanicy. I wysłała mnie tam w najbliższą sobotę, ze swoimi córkami,  bo jej koleżanka z mężem i gronem przyjaciół zorganizowali wycieczkę  w Góry Stołowe. Podjechałem z dziewczynkami swoim samochodem  do Polanicy, a tam przesiedliśmy się 
do wielkiego blaszaka marki Volkswagen. Poznałem ponad 10 osób płci obojga, bardzo serdecznych i otwartych. Gospodarze władowali nas na pakę, wraz z krzesłami turystycznymi i materacami. 
Pojechaliśmy do Karłowa, przewalając się w ciemnym wnętrzu od jednej ściany do drugiej. Było nam wesoło, bo siła odśrodkowa to potężna siła, która niespodziewanie atakowała raz z lewej, a raz z prawej strony. Kiedy wszyscy znaleźli się na wielkiej kupie z przodu, a samochód stanął, znaczyło to , że jesteśmy na miejscu.
   Mroźne powietrze owiało nasze głowy i ruszyliśmy na wycieczkę. Był początek kwietnia 2002. Poszliśmy drogą wiodącą pod Błędnymi Skałami, w kierunku granicy czeskiej. W najwyższym punkcie drogi zobaczyliśmy odległe o 70 km białe Karkonosze. Zrodził się pomysł, żeby pójść do najbliższej czeskiej wioski na obiad i oczywiście napić się dobrego piwa. Julka, starsza córka Kai, nie miała żadnych dokumentów, ale nikt nie robił z tego problemu. Na polnej drodze pojawił się znudzony WOP-ista i zaczął sprawdzać dokumenty. Była nas duża gromada i Julkę przesunęliśmy za naszymi plecami za granicę. Żołnierzowi i tak to zwisało.
W wiosce Machov w lokalnej gospodzie zjedliśmy smaczny obiad, tylko powstał problem, kto może, a kto nie może pić śliwowicę.
- Dobra, ja nie piję. Mam samochód w Polanicy, którym i tak muszę wrócić z dziewczynkami do Długopola.- rzekłem mężnie.
- To fantastycznie, zwieziesz nas  do Polanicy- zakrzyknął kierowca Volkswagena blaszaka    i zaraz wychylił pierwszy, acz nie ostatni, kieliszek śliwowicy.
Rozweselone towarzystwo wysypało się z gospody i rozpoczęliśmy wędrówkę z powrotem. Okazało się, że zakupiono jeszcze 2 butelki na wynos, z których pokrzepiano się co i rusz. Było już późne popołudnie, na granicy nikogo, a wesoła wycieczka rozciągnęła się jak czeski knedlik. W Karłowie wszyscy się odliczyli już po zachodzie słońca. Wojtek, właściciel blaszaka, dawał mi instrukcje, od których jeżyły mi się włosy na plecach.
- Wspomaganie kierownicy nawaliło, trochę ciężko uciągnąć, zwłaszcza na zakrętach, ale ja ci pomogę, jakby co.
- Hamulce trochę słabe, musisz trzy razy podpompować pedałem i wtedy łapią.
- No duży jest, nie ma okien. Wyobraź sobie , że jedziesz autobusem. A zresztą, o tej porze to już nikt nie jeździ.
- Dasz radę!
Nie miałem wyjścia, byłem jedynym trzeźwym kierowcą i musiałem dać radę. Zaczęliśmy  zjeżdżać serpentynami w dół. Trudno było wyczuć gabaryty samochodu, bo noc ciemna, droga wąska, a szyby zaparowane.
Zbyt ciasno wzięty zakręt i nagle prawe koła spadły mi z asfaltu na pobocze. Wojtek rzucił się na kierownicę i jakoś razem wyciągnęliśmy się z opresji. Z blaszanej paki za nami dobiegały wesołe odgłosy, nieświadomych zagrożenia pasażerów. Jak ja im zazdrościłem. Każdy zakręt to potężna dawka adrenaliny, ciemno, przebiegające dzikie zwierzęta, walące się drzewa, gołoledź i łyse opony. Zza drzew ostrzeliwują nas niedobitki Wehrwolfu  i autochtoni z obrzynami.
   Środkiem jezdni maszeruje jeż z małymi.  
   O Jeżu!
   Przecież nie przejadę jeża!
Na hamowanie za późno. Włączam więc na chwilę dopalacze rakietowe i przeskakuję całą rodzinę górą. Dobrze, że VW  Wojtka miał niestandardowe wyposażenie. 
  W Polanicy, przed domem Wojtka i Ireny, wysiadłem na miękkich nogach i z mokrą koszulą                        na zjeżonych plecach. Towarzystwo z blaszanego wnętrza było zachwycone i nieświadome zagrożeń, których uniknęli. Byli po prostu wspaniale urżnięci, oprócz dziewczynek.
    Pożegnaliśmy się czule i wskoczyliśmy do mojego małego, przytulnego Wartburga.
Pojechaliśmy do Długopola, aczkolwiek po drodze zakupiłem butelkę brandy, którą to spożyłem już na miejscu, by odreagować przeżyty stres. Wycieczka była wspaniała, nie zapomnę jej nigdy. Wraca nieraz w nocnych koszmarach.
Zmagam się z oporną kierownicą na niekończącym się zakręcie ...i wtedy pani Czesia z dziekanatu mówi mi, że mam niezdany egzamin z 1 roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz