W roku 1986 „Orbis” zaczął sprzedawać vouchery na pobyty na
campingach w Grecji.
Po wykupieniu V można było załatwiać paszport, który o
dziwo, bez problemu wydawano.
Skwapliwie to wykorzystaliśmy i zorganizowaliśmy wyprawę do
Grecji samochodem „Syrena”104,
Tak więc rok później, pojechaliśmy lepszym , w naszym
mniemaniu, samochodem, bo Fiatem 125 należącym do ojca koleżanki – Kamili. Tym
razem była nas czwórka, ciągnęliśmy też przyczepkę ze sprzętem biwakowym,
jedzeniem i, co w tamtych czasach było normalne, towarem na handel.
28.07.1987
Z Łodzi, po wielu problemach z wykupieniem „zielonej karty”,
wyjechaliśmy dopiero o 23. Byliśmy tuż przed Radomiem, gdy Darek stwierdził, że
nie ma hamulców. Hamując butami zatrzymaliśmy się na jakimś parkingu i
spędziliśmy pierwszy nocleg w samochodzie.
29.07.
Po wielu godzinach szukania mechanika w Radomiu (nie było
prywatnych warsztatów), naprawiliśmy hamulce Darka i już przed północą byliśmy
na granicy w Medyce. Tam okazało się, że zgubiliśmy klucze od przyczepy i pod czujnym okiem celników
musieliśmy piłować tępą piłką kłódkę. Wtedy pierwszy raz usłyszeliśmy, że
takich sierot świat nie widział. Nocleg już w ZSRR na parkingu otoczonym drutem
(zwykłym), za drutami ogromne błotne bajoro z kwaczącymi głośno kaczkami.
30.07.
Rankiem na parkingu przed Lwowem wszedłem do bufetu, gdzie
barmanka kupiła od nas parę rzeczy (jakieś bluzki i sukienki z bawełny z
nadrukami). Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że posiadamy pokaźną sumę pieniędzy, a
towar na dalszy handel jest tak tani. Samochód wypełniony prostownikami,
pościelą i łożyskami do Zastavy;
przyczepa przysiadła na resorach, każdy na rękach po dwa zegarki (praworęczny i
leworęczny), poszliśmy na kolację, a i tak wywieźliśmy jeszcze ok.50 rubli.
Deszcz lał bez przerwy, ostatnie zakupy w Iwano-Frankowsku
(dziś żałuję, że nie kupiłem sobie saksofonu, a mogłem).
Stojąc w kolejce do granicy węgierskiej niechcący upuściłem
flaszkę, ale tak szczęśliwie, że jeszcze pół dało się wypić. Staliśmy w kolejce
bardzo długo i zmorzył nas sen. Zbudziły nas klaksony aut za nami. Rozespani i
dygocący od nocnego chłodu dawaliśmy celnikom niezbyt przytomne odpowiedzi.
Znów usłyszeliśmy o sierotach. Nocleg na parkingu już na Węgrzech.
31.07.
Cały boży dzień jechaliśmy przez Węgry, z wyjątkiem
krótkiego postoju na ugotowanie i zjedzenie makaronu z pulpetami. Granica
jugosłowiańska już bez żadnych emocji. Krótka wizyta na subotickim targu, w
celu dowiedzenia się o aktualnym kursie marki i dolara. Jechaliśmy dalej w
kierunku Sarajewa , aż do późnej nocy. Nocowaliśmy na parkingu w Loznicy przed zakładami Zastavy.
1.08.
Jazda przez góry do Sarajewa. Zagotował się płyn w
chłodnicy, jednak jesteśmy dobrej myśli. To dopiero pierwszy raz. Piękne widoki
dokoła. Droga biegła dolinami rzek, po obu stronach wysokie góry, a my szyliśmy
naszą śmigłą maszyną przez mosty i tunele – słowem przez Bośnię i Hercegowinę.
Po krótkim błądzeniu ( pravo=prosto) dotarliśmy do znajomych mieszkających na
przedmieściach Sarajewa.
Nareszcie mogliśmy się porządnie umyć, a pani Basia z Grujem
, po kolacji, pozwolili nam przenocować na podłodze na miękkim dywanie.
2.08.
Rano pojechaliśmy na bazar do Ilidży, gdzie sprzedaliśmy
część naszego towaru. Potem zwiedzaliśmy Sarajewo. Bardzo ładne miasto. Meczety
z minaretami, miejsce, gdzie zginął arcyksiążę Ferdynand i stary turecki bazar,
z mnóstwem zakładów złotniczych, małymi sklepikami i ciekawymi straganami.
Zjedliśmy bajeczne lody z ananasa, mango, banana wrzucane wysokim lobem do
wafelka.
Kolejny nocleg na podłodze w domu Gruja. (G. zginął w czasie
wojny, wcielony przymusowo do wojska, Basia – Polka wróciła do kraju)
3.08.
Od rana ciężka praca handlowca w Ilidży na rynku. Słabo
idzie i po wymianie zarobionych dinarów na twardszą walutę, ruszamy w drogę.
Jedziemy prawie cały dzień, gdy Darek nagle odzywa się po serbsku: Mislim da ,
jedan klip ne radi. Wracamy do najbliższej miejscowości i w zapadających
ciemnościach szukamy mechanika. Znaleźliśmy i nocujemy u niego na podwórku –
pierwszy raz w namiocie.
4.08.
Rozbieramy silnik – poszła uszczelka pod głowicą (stąd
spadek mocy, który Darek wziął za niepracujący cylinder). Mechanik jedzie po
nową. Po złożeniu i zapaleniu silnika jedna ze świec strzela jak pocisk ziemia
– powietrze, omal nie urywając głowy mechanikowi. Zerwał się gwint, głowica do
kitu. Mechanik mantruje: jebiem ti majku, jebiem ti piczku, jebiem ti boga i
jedzie po nową głowicę silnika . Nową, ale starą i drogą – 50 DM. Montuje ją i
jeszcze po kilku drobnych naprawach jedziemy późną nocą dalej, zostawiając
pazernemu mechanikowi 4 łożyska do Zastavy, dres i młynek do kawy. Nocujemy
gdzieś w Jugosławii na parkingu przed „kafaną” Walczymy z przebytym stresem
wypijając flaszkę Luksusowej. Długi spacer z Ewą pod rozgwieżdżonym niebem, Ewa
oddycha bardzo głęboko , bo gwiazdy wirują jak szalone.
5.08.
Jedziemy dalej- przyjemny słoneczny dzień. Na postoju
kąpiemy się w górskiej rzece, uciekamy przed wężami grzejącymi się na
kamieniach i podziwiamy widoki. Tylko ten silnik coś tak szarpie...
Wreszcie mijamy miasto Ćaćak i kilka kilometrów dalej
potworny łomot i zgrzyt pod maską zatrzymuje nas w miejscu. Z pobliskiego domu
wzywamy pomoc drogową, która holuje nas do Auto-Serwisu pod Ćaćakiem – 25 DM. W korpusie silnika dziura
wielkości sporego kartofla , poza tym nie wiemy, co się stało. Nocleg w
samochodzie na parkingu motelu.
6.08.
Uczestniczymy w rozbieraniu silnika. Po podniesieniu
samochodu i odkręceniu miski olejowej „mechaniczar” każe: - Radilica pukla
-czyli po prostu pękł wał korbowy, zniszczone są tłoki, panewki, łożyska,
wałek, kółka i pasek rozrządu oraz pokrywa. Ale poza tym nic więcej.
Co tu zrobić?
Miotaliśmy się bezradni po mieście i okolicy. Części do fiata w pobliskich
sklepach nie ma, a nawet jakby były, to naprawa+części ok. 400 USD. Nowy
(stary) silnik – 600 USD.
Holowanie (nie mamy assistance) tylko do granicy Węgier –
300 USD. Nie mamy takiej kasy.
Pracownik ambasady dał nam w końcu dobrą radę – radźcie
sobie sami. A tak w ogóle, to jest sobota i nikt już nie pracuje. Siedzimy więc
w pośrodku słonecznego parkingu w rozpalonym do białości samochodzie. Spokój,
cisza, tylko od czasu do czasu zapłacze któraś z kobiet.
Wieczorem Turek – kierowca TIRa nocujący obok nas zaprasza
mnie z Darkiem na whisky.
Długo w noc rozmawiamy z sympatycznym Turkiem.
My – TURKEY GUT, POLONIA GUT
Turek – RUSKI NIŚT GUT, ROMANIA NIŚT GUT
My – WHISKY GUT
Turek – POLSKI VODKA GUT, JUGOSLAVIA NIŚT GUT.
I tak do końca butelki. Idziemy spać.
7.08
Siedzimy na parkingu obok motelu.
8.08.
Nareszcie jakieś konkretne posunięcia. Kamila i Darek
pojechali do Polski po części do samochodu, a ja na bazar do Ćaćaku. Wróciłem z
ciężko zarobionymi pieniędzmi i poszliśmy z Ewą do motelu na obiad. Dwa ogromne kawały polędwicy pieczone na
grillu, do tego sałatka i piwo. Rachunek też był duży, ale nam też się coś
należy od życia.
Trzecia noc na parkingu.
9.08.
Musieliśmy się jakoś spakować, żeby móc jechać dalej
autostopem. Z ciężkim sercem zrezygnowaliśmy z butli gazowej (żegnajcie ciepłe
posiłki i ty herbato), stołeczków, dmuchanych materacy (będzie twardo) i wielu
innych rzeczy. I tak było co dźwigać, zwłaszcza namiot.
Złapaliśmy najpierw ciężarówkę do Kraljeva – 50 km, potem do
Kruśevac -50 km, a następnie małego fiata do wjazdu na autostradę Belgrad –
Nisz. Planowaliśmy przejechać przez Bułgarię i od północy wjechać do Grecji.
Staliśmy może z 5 minut, gdy zatrzymaliśmy młodego Niemca w VW Ogórku.
Spytałem, czy jedzie może do Bułgarii, wtedy on zrobił zmartwioną minę, mówiąc,
że żałuje ale jedzie do Grecji, do Salonik. Podskoczyliśmy aż z radości i
zaczęła się jazda. Po południu zjedliśmy razem obiad w barze, a wieczorem
byliśmy na granicy z Grecją. Niemiec podjechał do bramek dla Unii, nas w ogóle
nie skontrolowano i niczego nie wpisano do paszportu. Wszystko trwało może 15
minut. Niemiec, jak się okazało, jechał
właściwie do Aten i po przejechaniu z nim
prawie 800 km , podwiózł nas w okolicę naszego campingu. Niestety w
ciemnościach przegapiamy właściwe miejsce i lądujemy jakieś 10 km dalej.
Nocujemy w namiocie w szczerym polu.
10.08.
Nareszcie
doturlaliśmy się na nasz camping, głównie dzięki osobistemu urokowi Ewy, która
skusiła kierowcę TIRa , by nas podwiózł. Dała mu jakieś jabłka, czy cóś.
Na campingu rozstawiliśmy namiot, wykąpaliśmy się i na
plażę. Morze ciepłe i przezroczyste, żółty piasek i wspaniałe słońce. Wieczorem
odrobina handlu z Grekami z campingu, a potem przygarnęli nas sąsiedzi –
Polacy, zapraszając na kawę. Potem były brzoskwinie, ciasteczka i wódka.
Przyjechał znajomy Grek. Ewa z Basią, Krysią i Dymitrem zostali zaproszeni do
pobliskiej tawerny. Załapali się na mrożoną kawę i metaxę. Niestety, mieszanka
okazała się zabójcza dla mojej niewiasty i znów długo chodziliśmy po plaży, a
gwiazdy szalały jak opętane.
11.08.
Kąpiele wodne i słoneczne. Nasi dobrzy sąsiedzi, widząc
naszą mizerię, podarowali nam kilka zup w proszku i umożliwili korzystanie z
butli gazowej. Nie zginiemy już.
Sprzedałem pościel, kurtkę i ręcznik. Wieczorem okazało się,
że spiekliśmy skórę i czerwoni jak Indianie poszliśmy plażą do Leptokarii.
A tam gwar, ruch, światło, kolorowy tłum . Zjedliśmy uliczne
suvlaki , do tego piwo Amstel ze sklepu – ach , jakie życie potrafi być piękne.
W powrotnej drodze grecki żołnierz z pepeszą na ramieniu, grzecznie zwrócił nam
uwagę (po angielsku), że wkroczyliśmy na teren wojskowy i uprzejmie prosi,
abyśmy go opuścili.
Nocleg na campingu, noc gorąca, wokół śpiewy i muzyka.
Wszyscy się z czegoś cieszą.
12.08.
Szary dzień campingowy, znów smażenie się na plaży i
pływanie wpław , nie mówiąc o nurkowaniu. Jeden kolega nawet pobił rekord w
długości przebywania pod wodą, niestety jego organizm nie był o tym
poinformowany i dziwnie zwiotczał.
Wyławiam z morza muszle i rozgwiazdy. Po powrocie do namiotu smarujemy się z
Ewą grubo Panthenolem, łagodząc skutki nadmiernego opalania. Wieczór spędzamy z
sąsiadami, popijając kawę i rozmawiając o interesach. Dowiadujemy się , że
zamykając pętlę handlową w Turcji i kupując jeansy, po powrocie do Polski
1 zł przynosi 10 zł dochodu. Było gorąco – 37 st w cieniu.
13.08.
Dzień podobny do poprzedniego. Wieczorem kupujemy dużą butlę
wina i idziemy do sąsiadów.
Wspominamy naszych przyjaciół, Kamę i Darka. Co z nimi i
gdzie są?*
*Kama z Darkiem po dotarciu do
Polski, uruchomili znajomości ojca Kamy i kupili cały nowy, czyli stary silnik
do fiata 125p, załatwili formalności wywozowe i przywieźli go do Ćaćaka POCIĄGIEM.
Tam został zamontowany do samochodu, a wrak starego silnika został zabrany,
żeby rozliczyć się przy powrocie na granicy. Dotarli do campingu, gdzie
byliśmy, ale nie mając informacji od nas pojechali na południe. NIE BYŁO
KOMÓREK!
Dobrze by było zjeść pyszny makaron z pulpetami. I tak
siedzimy długo w nocy, rozmawiając i słuchając radia Warszawa Program I.
W nocy lepiej słychać
i w końcu coś innego niż ta natrętna muzyka grana na buzuki.
14.08.
Wstaliśmy o 7 rano i strasznie zaspani pojechaliśmy na
zorganizowaną wycieczkę do Meteory.
Autokar w 9/10
wypełniony był Niemcami, którzy pobudzani przez pilota, wybuchali co
chwila gardłowym śmiechem. Ja też im
wtórowałem rubasznym HA HA HA, przesuniętym w czasie o m/w 10 sekund, aż Niemcy
milkli , a Ewa mnie uciszała. Autokar doskonale resorowany, autostrada gładka.
To się musiało tak skończyć- początki choroby komunikacyjnej u Ewy. Pierwszy
raz jedziemy autokarem z WC, klimatyzacją i lodówką z zimnymi napojami
(płatne).
Meteora zrobiła na nas kolosalne wrażenie. Przyroda zrobiła co mogła, by rzucić ludzi na kolana, ale oni
przechytrzyli ją i wybudowali na najbardziej niedostępnych skałach monastery.
Zrobiliśmy masę zdjęć ( hi, hi może 20) i po zwiedzaniu
pojechaliśmy do leżącego u podnóża gór miasteczka na obiad. To znaczy Niemcy
rzucili się do stołów zamawiając potrawy, a Polacy do kart z cennikami. Potem,
podobnie jak i my, wymykali się na pobliski skwerek.
Na obiad wypaliłem papierosa i wypiliśmy trochę Sprita. Zatrzymaliśmy się w drodze powrotnej przy źródle
Wenus, gdzie zniknął na dłuższy czas autokar.
Ok. 18 byliśmy z powrotem na campingu i pobiegliśmy pędem do morza, aby
się odświeżyć. Później obfita kolacja złożona z chleba z pasztetem popijana
zimną wodą. Zmęczeni po wycieczce spaliśmy , jak zabici całą noc, aż upał
wygonił nas z dusznego namiotu nazajutrz.
15.08.
Znów to samo. Morze, plaża. Zostało nam 500 drachm i już
zaczynam myśleć, co by tu sprzedać.
Właściwie, to możemy sprzedać tylko płetwy, aparat
fotograficzny i zegarek. Oprócz tego, nie mamy nic wartościowego. Nie ma
chętnych, a szkoda, bo zimne piwo i ciepły obiad ciągle chodzi po głowie.
Wieczorem chodzimy po dzikich campingach, wypytując Polaków o pracę.
Wszyscy zgodnie twierdzą, że jest ciężko znaleźć coś w
okolicy. Trudno- idziemy spać głodni.
16.08.
Po dietetycznym śniadaniu pojechałem szukać pracy. Tuż za bramą złapałem
okazję do Katerini
Zwariować można z tymi językami! Tym razem nicnierozumiejący
Francuzi z Marsylii podwieźli mnie do miasta. Zacząłem iść starą szosą w
kierunku Salonik. Na najbliższej stacji benzynowej zapytałem się, czy nie
wiedzą czegoś o pracy w okolicy.
Mężczyźni roztrajkotali się na dobre, lecz w końcu
zrozumiałem, że praca jest na miejscu przy orzeszkach laskowych. Umówiłem się
na 2000 drachm dziennie ( ena mera ergasija- ena mera pliromi – pamietam do
dziś) plus wyżywienie. A wszystko w jakiejś przedziwnej gwarze
polsko-grecko-angielsko-niemieckiej dołączając indiańską mowę gestów i body
language.
Wróciłem błyskawicznie na camping i uczciliśmy z Ewą
znalezienie pracy wypijając wino.
Później ostatnie kąpiele w morzu i ostatnie opalanie. Po
południu spakowaliśmy nasze klamoty i z łezką w oku opuściliśmy gościnny
camping „Minerva”
Spoceni jak myszy, (gorąco) dotarliśmy do autostrady i
złapaliśmy ciężarówkę. Dopiero w Katerini przypomniało nam się, że nie zostawiliśmy
wiadomości dla Kamy i Darka na campingu. Prawdę mówiąc nie bardzo wierzymy w
ich przyjazd.
Rozstawiliśmy namiot w ogrodzie leszczynowym. Noc koszmarna,
gorąco i bez przerwy gryzły nas komary. Zapaliliśmy świeczkę, wytłukliśmy
wszystkie gady i zamknęliśmy namiot. Po 2 godzinach
sytuacja się powtarza. Którędy ta zaraza włazi? Zatkaliśmy
wszystkie możliwe otwory ręcznikami, chustkami i papierem toaletowym.
Straciliśmy w końcu towarzystwo komarów , ale za to zyskaliśmy małą przytulną
saunę.
17.08.
Pracujemy od 7 do12 (o 10 krótka przerwa na śniadanie).
Potem obiad i sjesta do 15. Jeszcze trzy godziny pracy i o 18 kończymy spoceni
i umorusani, bo z drzew sypie się kurz i paprochy. Umyliśmy się,
zainkasowaliśmy 4000 drachm (umówiłem się na codzienne rozliczenie) i poszliśmy
do Paralii. Miasteczko leży nad morzem i jest podobne do Leptokarii.
Suvlaki, piwo, cola i na deser greckie narodowe tańce.
Wróciliśmy okazją i to szybko, bo zaczęło się błyskać i grzmieć. Zeus na
pobliskim Olimpie musiał się nieźle zeźlić.
Ledwo dotarliśmy do namiotu, a tu burza i potworna ulewa.
Tej nocy mieliśmy namiot z wodą bieżącą.
18.08.
Poranne 5 godzin pracy szybko mija, popołudniowe trzy wloką
się jak flaki z olejem.
Po pracy jesteśmy zmęczeni i po krótkim spacerze idziemy
spać.
Komary już były, woda już była, dziś całą noc wyje pies.
19.08.
7.00 orzeszki, orzeszki, orzeszki, orzeszki, orzeszki,
orzeszki, orzeszki, o żesz ku... – 18.00
Po pracy próbuję pojechać na camping „Minerva” zostawić
wiadomość dla K. i D., ale po godzinie stania wśród spalin i warkotu,
rezygnuję. Ręka zmęczona zrywaniem orzeszków zwyczajnie mi omdlała i nie
chciała łapać okazji.
Pod koniec dnia
przyszedł do nas amerykański Grek w kraciastej marynarce (autentyk) i w końcu
mogliśmy jako tako porozmawiać. Dowiedzieliśmy się, że są z nas zadowoleni, bo
uczciwie pracujemy. Oni z kolei zdziwili się, że jesteśmy studentami (dzieci
podejrzewały, że jestem popem, bo broda). Amerykanin pochwalił się, że właśnie
głosował w ambasadzie amerykańskiej na Michela Dukakisa (był taki kandydat na
prezydenta) i w ogóle zachowywał się bardzo światowo.
Dzień już nie był taki upalny, zrobiło się tak trochę
jesiennie. Noc chłodniejsza i można nareszcie normalnie spać w naszym
uszczelnionym namiocie.
Robię eksperyment: -Zamknij oczy- mówię do Ewy. Co widzisz?
– Orzeszki-
- Takie dwa razem ? -
- Dwa -
- Z listkiem, czy bez ? -
- Oczywiście, że z listkiem, bzu nie widzę –
20.08
Praca jak co dzień, ale dziś idzie jakoś przyjemniej, bo
pracuje z nami wesoła (starsza ok.40lat) kobieta, która cały czas zagaduje,
śpiewa i śmieje się. Dzięki niej poznajemy nowe słowa greckie, a nawet całe
wyrażenia: Yarek, Ewa ellate na fame – oznacza , że mamy iść jeść obiad.
Wspólne posiłki, jedzenie lepsze, do obiadu po szklaneczce ouzo- widać, że
nabrali do nas zaufania, okazują nam sympatię i czujemy się niemal jak w
rodzinie.
Po pracy poszliśmy do centrum Katerini. W mieście straszny
ruch, hałas, tylko sklepy pozamykane.
Sobota. Knajpki, kawiarnie, bary nie próżnują. Duży
obsadzony drzewami plac w sercu miasta, to jedna wielka kawiarnia, wśród
rozgadanych klientów nieustannie krążą niestrudzeni kelnerzy.
Zjedliśmy co nieco, pooglądaliśmy bogate wystawy i lekko
powłócząc nogami wróciliśmy do ogrodu „baby” Filipa.
21.08
Ostatni dzień pracy, niedziela. Niezbyt gorąco i bardzo
przyjemnie. A to kawa z lodem, a to same lody i owoce, Greczynki trajkocą,
dorównując w szybkości mowy Włoszkom.
Na koniec ustawiliśmy się tyralierą i zaczęło się wielkie
zbieranie resztek z ziemi, zakończone o 18.30 bólem pleców. Ale to już naprawdę
koniec pięciu dni ciężkiej pracy. Zarobiliśmy 20 tys drachm, czyli ok. 130 USD.
Kupiliśmy sobie wino, aby uczcić ten piękny fakt, czerwone wonne Tsantali.
Spaliśmy snem sprawiedliwych.
22.08
Zwinęliśmy namiot i po pożegnaniu z dziadkiem Filipem i jego
rodziną, pojechaliśmy do Paralii.
Rozstawiliśmy namiot na dzikim campingu obok plaży i w te
pędy do morza ochłodzić nasze spracowane ciała. Cały dzień spędziliśmy na
plaży, a wieczór na miejskim deptaku.
Wypijamy białe półsłodkie, leciutkie jak zefir, wino z dwoma
sympatycznymi Albańczykami z Kosowa. Częstują nas białym owczym serem,
wędzonymi oliwkami i soczystym melonem. Smak pamiętam do dziś, a raczej
wrażenie fantastycznego smaku.
Plaża i morze rozświetlone białym księżycowym blaskiem, nad
głowami krzyżują się laserowe promienie śmierci z pobliskiej dyskoteki
„Atlantyda” . Śpiewa Freddie Mercury.
23.08
Dziś ostatni dzień, tak postanawiamy. Trzeba pomyśleć o
powrocie. Na razie jadę do Katerini wymienić w banku drachmy na dolary. Biorę
100 USD, reszta na podróż i jedzenie.
Resztę dnia spędzamy na plaży, staram się korzystać w
dwójnasób, więc pływam dwa razy szybciej, nurkuję dwa razy dłużej i głębiej. O
mało co nie wynurzam się w czapeczce z meduzy, którą w ostatniej chwili
zobaczyłem.
Na deptaku spotykamy kolegę z roku, Romka. Gadamy długo,
ciesząc się z tak nieoczekiwanego spotkania, tysiące kilometrów od domu.
24.08
Rozpoczynamy naszą Odyseję. Pierwszy etap to autobusem
dojeżdżamy do autostrady. Stoimy zaledwie 15 minut i łapiemy ciężarówkę do
Salonik. Jedziemy z tyłu, z rozwianym włosem, patrząc, jak Olimp na tle
pocztówkowego nieba robi się coraz mniejszy i mniejszy. Pogryzamy krakersy,
którymi poczęstował nas kierowca i pogrążamy się w melancholijnym milczeniu.
W Salonikach utknęliśmy na dłużej, aż sympatyczny Grek
(mimo, że nie było mu po drodze) podwiózł nas do drogi w kierunku Seres. Jedna
ciężarówka, potem druga. Jedziemy na pace z siedmioma innymi ludźmi, kierowca,
chyba lekko pijany, zażyczył sobie dwie dziewczyny do towarzystwa w szoferce.
Docieramy do granicy bułgarskiej i celnicy, widząc polskie paszporty, zdziwili
się, że nic nie zostało nam wpisane, co było nagminnym procederem.
Po przejściu granicy wsiedliśmy w pociąg do Sofii i zamiast
płacić w kasie po 13 lewa za bilet
(specjalna, wyższa cena dla cudzoziemców), daliśmy w łapę
konduktorowi po 5 lewa i wszyscy byli zadowoleni. Do Sofii dotarliśmy o 23 i po
zjedzeniu czegoś ohydnego w brudnym i śmierdzącym bufecie, rozłożyliśmy śpiwory
na marmurach hali dworcowej i ułożyliśmy
się do snu. Podobnie zrobiło kilkanaście innych osób oraz gromadka bezdomnych
dzieci, ale one nie miały śpiworków.
25.08
O szóstej rano wszyscy zostali zbudzeni przez porządkowych.
My - potrząsaniem za ramię, dzieci – kopniakami. Wymieniłem ruble, co mi
zostały z ZSRR, na lewa i zaczęliśmy kombinować jak tu jechać. Do Polski
bezpośrednio? To zbyt proste. Do Belgradu? Za drogo. Budapeszt! Tak. Relacja
cena/odległość była najkorzystniejsza. Poza tym chciałem Ewie pokazać to piękne
miasto.
Kupiliśmy bilety , dosłownie 15 minut przed odjazdem
(kolejki do kas) i w ostatniej chwili kupiłem dwie kanapki i jakąś konserwę
oraz buteleczkę wody.
Zazwyczaj wypytuję się o wszystko wcześniej, tym razem
spojrzałem na mapę: tu Sofia, tam Budapeszt. Linia prosta w wyobraźni, no ile
może jechać taki pociąg? Cały dzień? OK.
Niestety w pociągu dowiedzieliśmy się, że jedziemy jeszcze
przez Rumunię, a konkretnie – Bukareszt. ( w Budapeszcie okazało się, że
łącznie ze spóźnieniem i staniem na granicach, jechaliśmy ok.30 godzin)
Po kilku godzinach jazdy poznałem grupę młodych Polaków
wracających z wędrówki po górach Bułgarii. Okazali się bardzo sympatyczni i
bogato wyposażeni w bułgarską brandy- Pliskę i Słoneczny Brzeg. Co tu
ukrywać, jeszcze przed granicą z Rumunią, byłem niezgorzej rozweselony
Ewa załamała ręce, a tu granica, groźna granica z reżimem
Ceausescu. Pociąg został obstawiony przez strażników z psami (nam to się
kojarzy jednoznacznie) i rozpoczęło się „czesanie” przedziałów. Do deklaracji
celnej trzeba było wpisać przewożoną obcą walutę, po czym pokazać i przeliczyć
przy celniku. Ewa wypełniła za mnie papiery, jednak uparłem się, że sam
przeliczę posiadane dolary. Nie szło mi to za bardzo, choć ucieszyłem się, że
mamy ich dwa razy więcej niż myślałem. Zniecierpliwiony celnik chciał mi pomóc
i próbował wyjąć z moich rąk pieniądze.
Dostał tak po łapach, że wybiegł czerwony wrzeszcząc coś po
rumuńsku. Wszyscy w przedziale zesztywnieli ze strachu i w ciszy padły słowa:
„No, teraz to nas przetrzepią…”
Przyleciało ich trzech. Z psem, bo to bardzo inteligentne
zwierzęta. Wysadzili nas na peron z bagażami i rozpoczęło się sprawdzanie. My
byliśmy czyści, pozostali ludzie też nie byli jakimiś
wielkimi przemytnikami, skończyło się na szczęście tylko na
strachu i wrzaskach.
Wjechaliśmy do
Rumuni. Usnąłem błogo, a biedna Ewa czuwała całą noc, by nas nie okradli.
26.08.
Kac straszliwy, Ewa się do mnie nie odzywa.
W przedziale sąsiedzi omijają mnie wzrokiem.
Najchętniej potraktowaliby mnie jak ich
rodak Vlad Dracula zwany Palownikiem.
No, dobra. Halo, salut, jestem przestępcą
Od samego przebudzenia nie mogę się pozbyć
dziwnej frazy muzycznej, która chyba mi się przyśniła. W głowie huczy: Nu ma iei, nu
ma, nu ma, nu ma iei. Nawet ziewam
to tej natrętnej melodii.
Ma-ia-hii
Ma-ia-huu
Ma-ia-hoo
Ma-ia-haa !
Ma-ia-huu
Ma-ia-hoo
Ma-ia-haa !
Naprzeciwko siedzi młody Rumun i badawczo mi się
przysłuchuje. W trakcie rozmowy okazuje się, że myśli o założeniu zespołu. Ma
kilka wymyślonych nazw O-XYGEN lub O-ZONE. Jestem za O-ZONE.
Mija
godzina za godziną, monotonna jazda, w końcu Węgry i o 17 byliśmy w
Budapeszcie. Trochę za późno na zwiedzanie, więc wpadliśmy na pomysł, żeby
pojechać do Pragi, a potem do naszej koleżanki, która mieszka w Kotlinie
Kłodzkiej.
Stoję w
długaśkiej kolejce do kasy i jestem dosłownie pierwszy, gdy okienko się zamyka.
Dopiero moje krzyki, zaklęcia i w końcu błagania spowodowały, że sprzedano nam
bilety. Zjedliśmy typowe węgierskie danie, czyli schabowego z frytkami,
kupiliśmy chleb, konserwę, obejrzeliśmy
okolice dworca Keleti ( nie mamy już nic do przehandlowania) i dalej w drogę.
Pociąg
„Saxonia” (jadący do Drezna) jest wypełniony szczelnie młodymi Niemcami z DDR.
Kucamy na korytarzu aż do samej Pragi.
27.08
Oczywiście
do Pragi-Libeń, bo pociąg nie jechał przez Pragę Główną. Fakt ten zaskoczył nas
nieco o 4 rano, tak, że wyskakiwaliśmy kiedy pociąg już ruszał. Po peronach
chodził starszy łysawy facet
(chociaż
przydałyby mu się lekkie postrzyżyny) i wołał „Auteczko, auteczko” ,a raczej powinien szukać drezyny wśród pociągów
pod specjalnym nadzorem.
Przespaliśmy
trzy godziny w ciepłej poczekalni i pojechaliśmy na Hlavni Nadrażi. Vlakiem ma
się rozumieć. Wymieniliśmy pieniądze i zawczasu kupiliśmy bilety na wieczorny
pociąg do Międzylesia, bo nie było kolejek do kas. Na budynku dworca wielki
napis : Se Sovetskym Svazem
na
većne ćasy! Akurat, pomyślałem, rok może dwa i zawali się, zobaczycie!
Oddaliśmy
plecaki do przechowalni i wolni, jak sanki w maju, pojechaliśmy metrem zwiedzać
Pragę. Najpierw Mala Strana i zamek na Hradćanach. Oglądaliśmy wszystko robiąc
zdjęcia:
Schody
zamkowe, urokliwa Złota Uliczka, katedra Św. Wita, dziedzińce, ogrody , bramy.
Po
wspaniałościach zamkowych przyszło straszliwe pragnienie. Pragnienie czegoś
takiego przyziemnego, ludzkiego, no piwa po prostu. Nareszcie jakaś piwiarnia
„U Zlateho Tygra”
Piwo
wspaniałe, tylko jakiś namolny facet – Vaclav, jak się przedstawił- przynudza,
że kiedyś jeszcze będzie prezydentem. Ci Czesi to mają fantazję, chudy literat
na prezydenta!, czemu nie spawacz, albo elektryk?!
Przez
most Karola przeszliśmy na drugą stronę Wełtawy, na Stare Miasto.
Pragi
nie da się obejrzeć w jeden dzień, chociaż naiwnie próbowaliśmy. Skończyło się
obolałymi nogami , mętlikiem w głowie od nadmiaru wrażeń i wilczym apetytem.
Resztę
pieniędzy wydaliśmy na kilka kanapek i coś do picia.
O 19
ruszyliśmy do Polski , a rozmowy z poznanym sympatycznym małżeństwem z Łodzi
(!)
niezmiennie
skręcały na tematy kulinarne, bardzo głośno mówione, by zagłuszyć burczenie w
brzuchach.
Wysiedliśmy
na pustej, zimnej stacji w Międzylesiu tuż przed północą, bez szans na dotarcie
do Domaszkowa, gdzie mieszkała Kaja. Zabrakło tylko 10 km. Śpimy na dębowej
ławce w poczekalni.
28.08.
O 4
rano jedziemy dziesięć minut pociągiem do Domaszkowa. Krótki spacer przy wtórze
szczękających z zimna zębów i długie dobijanie się do domu Kai. Kaja sadza nas
w wygodnych fotelach, poi ciepłą herbatą i w końcu okrywa miękką kołderką.
Spać, spać. Po kilku godzinach przyjechał mąż Kai, więc zasiedliśmy przed domem
w ciepłych promieniach słońca i zaczęliśmy opowiadać swoje przeżycia: „Z
Łodzi, po wielu problemach z wykupieniem „zielonej karty”, wyjechaliśmy dopiero
o 23. Byliśmy tuż przed Radomiem, gdy Darek stwierdził, że nie ma hamulców.
Hamując butami zatrzymaliśmy się na jakimś parkingu i spędziliśmy pierwszy
nocleg w samochodzie…itd, itd...”
Hałas na podwórku panował niemiłosierny – czworo dzieci,
trzy psy gryzące się ze sobą, kaczki kwaczące, kury gdaczące i porykujące w
oborze bydło. Andrzej,
mąż K. klepie kosę. Siostra A. tnie sieczkę. Szwagier zarzyna prosiaka. Rodzice
A wrzeszczą na dzieci, dzieci płaczą. Przejeżdża pociąg dając sygnał dźwiękowy.
Samolot wojskowy przekracza barierę dźwięku. Na gumno spadają szczątki
radzieckiej stacji kosmicznej Mir. Ot, normalny sielski dzień.
A potem spanie-jedzenie-spanie.
29.08
Odrabiamy zaległości w czytaniu gazet, oglądamy telewizję i
pojadamy coś, od czasu do czasu.
Idziemy na bardzo powolny spacer po polach z 2-letnią
córeczką Kai. Jestem jakiś nieswój – nic się nie dzieje, nigdzie nie trzeba
jechać, jedzenia i picia jest pod dostatkiem. Nuda taka, że nie mogłem
wieczorem usnąć.
30.08
Powrót do Łodzi pociągiem. KONIEC
Te relacje cztam juz chyba czwarty raz i ciagle mnie jej egzotyka przyciaga. A te zdjecia to super podroz w czsie
OdpowiedzUsuńTeż je parokrotnie czytałem i czasem nie wierzę, że to wszystko zdarzyło się naprawdę.
OdpowiedzUsuń