czwartek, 23 stycznia 2014

GRECJA 1987 - wspomnienia kreatywne.




   W roku 1986 „Orbis” zaczął sprzedawać vouchery na pobyty na campingach w Grecji.
Po wykupieniu V można było załatwiać paszport, który o dziwo, bez problemu wydawano.
Skwapliwie to wykorzystaliśmy i zorganizowaliśmy wyprawę do Grecji samochodem „Syrena”104,
Tak więc rok później, pojechaliśmy lepszym , w naszym mniemaniu, samochodem, bo Fiatem 125 należącym do ojca koleżanki – Kamili. Tym razem była nas czwórka, ciągnęliśmy też przyczepkę ze sprzętem biwakowym, jedzeniem i, co w tamtych czasach było normalne, towarem na handel.
28.07.1987
Z Łodzi, po wielu problemach z wykupieniem „zielonej karty”, wyjechaliśmy dopiero o 23. Byliśmy tuż przed Radomiem, gdy Darek stwierdził, że nie ma hamulców. Hamując butami zatrzymaliśmy się na jakimś parkingu i spędziliśmy pierwszy nocleg w samochodzie.
29.07.
Po wielu godzinach szukania mechanika w Radomiu (nie było prywatnych warsztatów), naprawiliśmy hamulce Darka i już przed północą byliśmy na granicy w Medyce. Tam okazało się, że zgubiliśmy klucze  od przyczepy i pod czujnym okiem celników musieliśmy piłować tępą piłką kłódkę. Wtedy pierwszy raz usłyszeliśmy, że takich sierot świat nie widział. Nocleg już w ZSRR na parkingu otoczonym drutem (zwykłym), za drutami ogromne błotne bajoro z kwaczącymi głośno kaczkami.
30.07.
Rankiem na parkingu przed Lwowem wszedłem do bufetu, gdzie barmanka kupiła od nas parę rzeczy (jakieś bluzki i sukienki z bawełny z nadrukami). Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że posiadamy pokaźną sumę pieniędzy, a towar na dalszy handel jest tak tani. Samochód wypełniony prostownikami, pościelą i łożyskami do Zastavy; przyczepa przysiadła na resorach, każdy na rękach po dwa zegarki (praworęczny i leworęczny), poszliśmy na kolację, a i tak wywieźliśmy jeszcze ok.50 rubli.
Deszcz lał bez przerwy, ostatnie zakupy w Iwano-Frankowsku (dziś żałuję, że nie kupiłem sobie saksofonu, a mogłem).
Stojąc w kolejce do granicy węgierskiej niechcący upuściłem flaszkę, ale tak szczęśliwie, że jeszcze pół dało się wypić. Staliśmy w kolejce bardzo długo i zmorzył nas sen. Zbudziły nas klaksony aut za nami. Rozespani i dygocący od nocnego chłodu dawaliśmy celnikom niezbyt przytomne odpowiedzi. Znów usłyszeliśmy o sierotach. Nocleg na parkingu już na Węgrzech.
31.07.
Cały boży dzień jechaliśmy przez Węgry, z wyjątkiem krótkiego postoju na ugotowanie i zjedzenie makaronu z pulpetami. Granica jugosłowiańska już bez żadnych emocji. Krótka wizyta na subotickim targu, w celu dowiedzenia się o aktualnym kursie marki i dolara. Jechaliśmy dalej w kierunku Sarajewa , aż do późnej nocy. Nocowaliśmy na parkingu  w Loznicy przed zakładami Zastavy.
 1.08.
Jazda przez góry do Sarajewa. Zagotował się płyn w chłodnicy, jednak jesteśmy dobrej myśli. To dopiero pierwszy raz. Piękne widoki dokoła. Droga biegła dolinami rzek, po obu stronach wysokie góry, a my szyliśmy naszą śmigłą maszyną przez mosty i tunele – słowem przez Bośnię i Hercegowinę. Po krótkim błądzeniu ( pravo=prosto) dotarliśmy do znajomych mieszkających na przedmieściach Sarajewa.
Nareszcie mogliśmy się porządnie umyć, a pani Basia z Grujem , po kolacji, pozwolili nam przenocować na podłodze na miękkim dywanie.
2.08.
Rano pojechaliśmy na bazar do Ilidży, gdzie sprzedaliśmy część naszego towaru. Potem zwiedzaliśmy Sarajewo. Bardzo ładne miasto. Meczety z minaretami, miejsce, gdzie zginął arcyksiążę Ferdynand i stary turecki bazar, z mnóstwem zakładów złotniczych, małymi sklepikami i ciekawymi straganami. Zjedliśmy bajeczne lody z ananasa, mango, banana wrzucane wysokim lobem do wafelka.
Kolejny nocleg na podłodze w domu Gruja. (G. zginął w czasie wojny, wcielony przymusowo do wojska, Basia – Polka wróciła do kraju)
3.08.
Od rana ciężka praca handlowca w Ilidży na rynku. Słabo idzie i po wymianie zarobionych dinarów na twardszą walutę, ruszamy w drogę. Jedziemy prawie cały dzień, gdy Darek nagle odzywa się po serbsku: Mislim da , jedan klip ne radi. Wracamy do najbliższej miejscowości i w zapadających ciemnościach szukamy mechanika. Znaleźliśmy i nocujemy u niego na podwórku – pierwszy raz   w namiocie.
4.08.
Rozbieramy silnik – poszła uszczelka pod głowicą (stąd spadek mocy, który Darek wziął za niepracujący cylinder). Mechanik jedzie po nową. Po złożeniu i zapaleniu silnika jedna ze świec strzela jak pocisk ziemia – powietrze, omal nie urywając głowy mechanikowi. Zerwał się gwint, głowica do kitu. Mechanik mantruje: jebiem ti majku, jebiem ti piczku, jebiem ti boga i jedzie po nową głowicę silnika . Nową, ale starą i drogą – 50 DM. Montuje ją i jeszcze po kilku drobnych naprawach jedziemy późną nocą dalej, zostawiając pazernemu mechanikowi 4 łożyska do Zastavy, dres i młynek do kawy. Nocujemy gdzieś w Jugosławii na parkingu przed „kafaną” Walczymy z przebytym stresem wypijając flaszkę Luksusowej. Długi spacer z Ewą pod rozgwieżdżonym niebem, Ewa oddycha bardzo głęboko , bo gwiazdy wirują jak szalone.
5.08.
Jedziemy dalej- przyjemny słoneczny dzień. Na postoju kąpiemy się w górskiej rzece, uciekamy przed wężami grzejącymi się na kamieniach i podziwiamy widoki. Tylko ten silnik coś tak szarpie...
Wreszcie mijamy miasto Ćaćak i kilka kilometrów dalej potworny łomot i zgrzyt pod maską zatrzymuje nas w miejscu. Z pobliskiego domu wzywamy pomoc drogową, która holuje nas do Auto-Serwisu pod  Ćaćakiem – 25 DM. W korpusie silnika dziura wielkości sporego kartofla , poza tym nie wiemy, co się stało. Nocleg w samochodzie na parkingu motelu.
6.08.
Uczestniczymy w rozbieraniu silnika. Po podniesieniu samochodu i odkręceniu miski olejowej „mechaniczar” każe: - Radilica pukla -czyli po prostu pękł wał korbowy, zniszczone są tłoki, panewki, łożyska, wałek, kółka i pasek rozrządu oraz pokrywa. Ale poza tym  nic więcej.
  Co tu zrobić? Miotaliśmy się bezradni po mieście i okolicy. Części do fiata w pobliskich sklepach nie ma, a nawet jakby były, to naprawa+części ok. 400 USD. Nowy (stary) silnik – 600 USD.
Holowanie (nie mamy assistance) tylko do granicy Węgier – 300 USD. Nie mamy takiej kasy.
Pracownik ambasady dał nam w końcu dobrą radę – radźcie sobie sami. A tak w ogóle, to jest sobota i nikt już nie pracuje. Siedzimy więc w pośrodku słonecznego parkingu w rozpalonym do białości samochodzie. Spokój, cisza, tylko od czasu do czasu zapłacze któraś z kobiet.
Wieczorem Turek – kierowca TIRa nocujący obok nas zaprasza mnie z Darkiem na whisky.
Długo w noc rozmawiamy z sympatycznym Turkiem.
My – TURKEY GUT, POLONIA GUT
Turek – RUSKI NIŚT GUT, ROMANIA NIŚT GUT
My – WHISKY GUT
Turek – POLSKI VODKA GUT, JUGOSLAVIA NIŚT GUT.
I tak do końca butelki. Idziemy spać.
7.08
Siedzimy na parkingu obok motelu.
8.08.
Nareszcie jakieś konkretne posunięcia. Kamila i Darek pojechali do Polski po części do samochodu, a ja na bazar do Ćaćaku. Wróciłem z ciężko zarobionymi pieniędzmi i poszliśmy z Ewą do motelu na obiad.  Dwa ogromne kawały polędwicy pieczone na grillu, do tego sałatka i piwo. Rachunek też był duży, ale nam też się coś należy od życia.
Trzecia noc na parkingu.

9.08.
Musieliśmy się jakoś spakować, żeby móc jechać dalej autostopem. Z ciężkim sercem zrezygnowaliśmy z butli gazowej (żegnajcie ciepłe posiłki i ty herbato), stołeczków, dmuchanych materacy (będzie twardo) i wielu innych rzeczy. I tak było co dźwigać, zwłaszcza namiot.
Złapaliśmy najpierw ciężarówkę do Kraljeva – 50 km, potem do Kruśevac -50 km, a następnie małego fiata do wjazdu na autostradę Belgrad – Nisz. Planowaliśmy przejechać przez Bułgarię i od północy wjechać do Grecji. Staliśmy może z 5 minut, gdy zatrzymaliśmy młodego Niemca w VW Ogórku. Spytałem, czy jedzie może do Bułgarii, wtedy on zrobił zmartwioną minę, mówiąc, że żałuje ale jedzie do Grecji, do Salonik. Podskoczyliśmy aż z radości i zaczęła się jazda. Po południu zjedliśmy razem obiad w barze, a wieczorem byliśmy na granicy z Grecją. Niemiec podjechał do bramek dla Unii, nas w ogóle nie skontrolowano i niczego nie wpisano do paszportu. Wszystko trwało może 15 minut. Niemiec, jak się okazało,   jechał właściwie do Aten i po przejechaniu z nim  prawie 800 km , podwiózł nas w okolicę naszego campingu. Niestety w ciemnościach przegapiamy właściwe miejsce i lądujemy jakieś 10 km dalej. Nocujemy w namiocie w szczerym polu.
10.08.
  Nareszcie doturlaliśmy się na nasz camping, głównie dzięki osobistemu urokowi Ewy, która skusiła kierowcę TIRa , by nas podwiózł. Dała mu jakieś jabłka, czy cóś.
Na campingu rozstawiliśmy namiot, wykąpaliśmy się i na plażę. Morze ciepłe i przezroczyste, żółty piasek i wspaniałe słońce. Wieczorem odrobina handlu z Grekami z campingu, a potem przygarnęli nas sąsiedzi – Polacy, zapraszając na kawę. Potem były brzoskwinie, ciasteczka i wódka. Przyjechał znajomy Grek. Ewa z Basią, Krysią i Dymitrem zostali zaproszeni do pobliskiej tawerny. Załapali się na mrożoną kawę i metaxę. Niestety, mieszanka okazała się zabójcza dla mojej niewiasty i znów długo chodziliśmy po plaży, a gwiazdy szalały jak opętane.
11.08.
Kąpiele wodne i słoneczne. Nasi dobrzy sąsiedzi, widząc naszą mizerię, podarowali nam kilka zup w proszku i umożliwili korzystanie z butli gazowej. Nie zginiemy już.
Sprzedałem pościel, kurtkę i ręcznik. Wieczorem okazało się, że spiekliśmy skórę i czerwoni jak Indianie poszliśmy plażą do Leptokarii.
A tam gwar, ruch, światło, kolorowy tłum . Zjedliśmy uliczne suvlaki , do tego piwo Amstel ze sklepu – ach , jakie życie potrafi być piękne. W powrotnej drodze grecki żołnierz z pepeszą na ramieniu, grzecznie zwrócił nam uwagę (po angielsku), że wkroczyliśmy na teren wojskowy i uprzejmie prosi, abyśmy go opuścili.
Nocleg na campingu, noc gorąca, wokół śpiewy i muzyka. Wszyscy się z czegoś cieszą.
12.08.
Szary dzień campingowy, znów smażenie się na plaży i pływanie wpław , nie mówiąc o nurkowaniu. Jeden kolega nawet pobił rekord w długości przebywania pod wodą, niestety jego organizm nie był o tym poinformowany i  dziwnie zwiotczał. Wyławiam z morza muszle i rozgwiazdy. Po powrocie do namiotu smarujemy się z Ewą grubo Panthenolem, łagodząc skutki nadmiernego opalania. Wieczór spędzamy z sąsiadami, popijając kawę i rozmawiając o interesach. Dowiadujemy się , że zamykając pętlę handlową w Turcji i kupując jeansy, po powrocie do Polski
1 zł przynosi 10 zł dochodu. Było gorąco – 37 st w cieniu.
13.08.
Dzień podobny do poprzedniego. Wieczorem kupujemy dużą butlę wina i idziemy do sąsiadów.
Wspominamy naszych przyjaciół, Kamę i Darka. Co z nimi i gdzie są?*
*Kama z Darkiem po dotarciu do Polski, uruchomili znajomości ojca Kamy i kupili cały nowy, czyli stary silnik do fiata 125p, załatwili formalności wywozowe i przywieźli go do Ćaćaka POCIĄGIEM. Tam został zamontowany do samochodu, a wrak starego silnika został zabrany, żeby rozliczyć się przy powrocie na granicy. Dotarli do campingu, gdzie byliśmy, ale nie mając informacji od nas pojechali na południe. NIE BYŁO KOMÓREK!                                                                                         
Dobrze by było zjeść pyszny makaron z pulpetami. I tak siedzimy długo w nocy, rozmawiając i słuchając radia Warszawa Program I.
W nocy lepiej słychać  i w końcu coś innego niż ta natrętna muzyka grana na buzuki.
14.08.
Wstaliśmy o 7 rano i strasznie zaspani pojechaliśmy na zorganizowaną wycieczkę do Meteory.
Autokar w 9/10  wypełniony był Niemcami, którzy pobudzani przez pilota, wybuchali co chwila  gardłowym śmiechem. Ja też im wtórowałem rubasznym HA HA HA, przesuniętym w czasie o m/w 10 sekund, aż Niemcy milkli , a Ewa mnie uciszała. Autokar doskonale resorowany, autostrada gładka. To się musiało tak skończyć- początki choroby komunikacyjnej u Ewy. Pierwszy raz jedziemy autokarem z WC, klimatyzacją i lodówką z zimnymi napojami (płatne).
Meteora zrobiła na nas kolosalne wrażenie. Przyroda zrobiła  co mogła, by rzucić ludzi na kolana, ale oni przechytrzyli ją i wybudowali na najbardziej niedostępnych skałach monastery.
Zrobiliśmy masę zdjęć ( hi, hi może 20) i po zwiedzaniu pojechaliśmy do leżącego u podnóża gór miasteczka na obiad. To znaczy Niemcy rzucili się do stołów zamawiając potrawy, a Polacy do kart z cennikami. Potem, podobnie jak i my, wymykali się na pobliski skwerek.
Na obiad wypaliłem papierosa i wypiliśmy trochę Sprita.  Zatrzymaliśmy się w drodze powrotnej przy źródle Wenus, gdzie zniknął na dłuższy czas autokar.  Ok. 18 byliśmy z powrotem na campingu i pobiegliśmy pędem do morza, aby się odświeżyć. Później obfita kolacja złożona z chleba z pasztetem popijana zimną wodą. Zmęczeni po wycieczce spaliśmy , jak zabici całą noc, aż upał wygonił nas z dusznego namiotu nazajutrz.
15.08.
Znów to samo. Morze, plaża. Zostało nam 500 drachm i już zaczynam myśleć, co by tu sprzedać.
Właściwie, to możemy sprzedać tylko płetwy, aparat fotograficzny i zegarek. Oprócz tego, nie mamy nic wartościowego. Nie ma chętnych, a szkoda, bo zimne piwo i ciepły obiad ciągle chodzi po głowie. Wieczorem chodzimy po dzikich campingach, wypytując Polaków o pracę.
Wszyscy zgodnie twierdzą, że jest ciężko znaleźć coś w okolicy. Trudno- idziemy spać głodni.
16.08.
Po dietetycznym śniadaniu  pojechałem szukać pracy. Tuż za bramą złapałem okazję do Katerini
Zwariować można z tymi językami! Tym razem nicnierozumiejący Francuzi z Marsylii podwieźli mnie do miasta. Zacząłem iść starą szosą w kierunku Salonik. Na najbliższej stacji benzynowej zapytałem się, czy nie wiedzą czegoś o pracy w okolicy.
Mężczyźni roztrajkotali się na dobre, lecz w końcu zrozumiałem, że praca jest na miejscu przy orzeszkach laskowych. Umówiłem się na 2000 drachm dziennie ( ena mera ergasija- ena mera pliromi – pamietam do dziś) plus wyżywienie. A wszystko w jakiejś przedziwnej gwarze polsko-grecko-angielsko-niemieckiej dołączając indiańską mowę gestów i body language.
Wróciłem błyskawicznie na camping i uczciliśmy z Ewą znalezienie pracy wypijając wino.
Później ostatnie kąpiele w morzu i ostatnie opalanie. Po południu spakowaliśmy nasze klamoty i z łezką w oku opuściliśmy gościnny camping „Minerva”
Spoceni jak myszy, (gorąco) dotarliśmy do autostrady i złapaliśmy ciężarówkę. Dopiero w Katerini przypomniało nam się, że nie zostawiliśmy wiadomości dla Kamy i Darka na campingu. Prawdę mówiąc nie bardzo wierzymy w ich przyjazd.
Rozstawiliśmy namiot w ogrodzie leszczynowym. Noc koszmarna, gorąco i bez przerwy gryzły nas komary. Zapaliliśmy świeczkę, wytłukliśmy wszystkie gady i zamknęliśmy namiot. Po 2 godzinach
sytuacja się powtarza. Którędy ta zaraza włazi? Zatkaliśmy wszystkie możliwe otwory ręcznikami, chustkami i papierem toaletowym. Straciliśmy w końcu towarzystwo komarów , ale za to zyskaliśmy małą przytulną saunę.

17.08.
Pracujemy od 7 do12 (o 10 krótka przerwa na śniadanie). Potem obiad i sjesta do 15. Jeszcze trzy godziny pracy i o 18 kończymy spoceni i umorusani, bo z drzew sypie się kurz i paprochy. Umyliśmy się, zainkasowaliśmy 4000 drachm (umówiłem się na codzienne rozliczenie) i poszliśmy do Paralii. Miasteczko leży nad morzem i jest podobne do Leptokarii.
Suvlaki, piwo, cola i na deser greckie narodowe tańce. Wróciliśmy okazją i to szybko, bo zaczęło się błyskać i grzmieć. Zeus na pobliskim Olimpie musiał się nieźle zeźlić.
Ledwo dotarliśmy do namiotu, a tu burza i potworna ulewa. Tej nocy mieliśmy namiot z wodą bieżącą.
18.08.
Poranne 5 godzin pracy szybko mija, popołudniowe trzy wloką się jak flaki z olejem.
Po pracy jesteśmy zmęczeni i po krótkim spacerze idziemy spać.
Komary już były, woda już była, dziś całą noc wyje pies.
19.08.
7.00 orzeszki, orzeszki, orzeszki, orzeszki, orzeszki, orzeszki, orzeszki, o żesz ku... – 18.00
Po pracy próbuję pojechać na camping „Minerva” zostawić wiadomość dla K. i D., ale po godzinie stania wśród spalin i warkotu, rezygnuję. Ręka zmęczona zrywaniem orzeszków zwyczajnie mi omdlała i nie chciała łapać okazji.
  Pod koniec dnia przyszedł do nas amerykański Grek w kraciastej marynarce (autentyk) i w końcu mogliśmy jako tako porozmawiać. Dowiedzieliśmy się, że są z nas zadowoleni, bo uczciwie pracujemy. Oni z kolei zdziwili się, że jesteśmy studentami (dzieci podejrzewały, że jestem popem, bo broda). Amerykanin pochwalił się, że właśnie głosował w ambasadzie amerykańskiej na Michela Dukakisa (był taki kandydat na prezydenta) i w ogóle zachowywał się bardzo światowo.
Dzień już nie był taki upalny, zrobiło się tak trochę jesiennie. Noc chłodniejsza i można nareszcie normalnie spać w naszym uszczelnionym namiocie.
Robię eksperyment: -Zamknij oczy- mówię do Ewy. Co widzisz?
 – Orzeszki-
- Takie dwa razem ? -
- Dwa -
- Z listkiem, czy bez ? -
- Oczywiście, że z listkiem, bzu nie widzę –

20.08
Praca jak co dzień, ale dziś idzie jakoś przyjemniej, bo pracuje z nami wesoła (starsza ok.40lat) kobieta, która cały czas zagaduje, śpiewa i śmieje się. Dzięki niej poznajemy nowe słowa greckie, a nawet całe wyrażenia: Yarek, Ewa ellate na fame – oznacza , że mamy iść jeść obiad. Wspólne posiłki, jedzenie lepsze, do obiadu po szklaneczce ouzo- widać, że nabrali do nas zaufania, okazują nam sympatię i czujemy się niemal jak w rodzinie.
Po pracy poszliśmy do centrum Katerini. W mieście straszny ruch, hałas, tylko sklepy pozamykane.
Sobota. Knajpki, kawiarnie, bary nie próżnują. Duży obsadzony drzewami plac w sercu miasta, to jedna wielka kawiarnia, wśród rozgadanych klientów nieustannie krążą niestrudzeni kelnerzy.
Zjedliśmy co nieco, pooglądaliśmy bogate wystawy i lekko powłócząc nogami wróciliśmy do ogrodu „baby” Filipa.
21.08
Ostatni dzień pracy, niedziela. Niezbyt gorąco i bardzo przyjemnie. A to kawa z lodem, a to same lody i owoce, Greczynki trajkocą, dorównując w szybkości mowy Włoszkom.
Na koniec ustawiliśmy się tyralierą i zaczęło się wielkie zbieranie resztek z ziemi, zakończone o 18.30 bólem pleców. Ale to już naprawdę koniec pięciu dni ciężkiej pracy. Zarobiliśmy 20 tys drachm, czyli ok. 130 USD. Kupiliśmy sobie wino, aby uczcić ten piękny fakt, czerwone wonne Tsantali. Spaliśmy snem sprawiedliwych.
22.08
Zwinęliśmy namiot i po pożegnaniu z dziadkiem Filipem i jego rodziną, pojechaliśmy do Paralii.
Rozstawiliśmy namiot na dzikim campingu obok plaży i w te pędy do morza ochłodzić nasze spracowane ciała. Cały dzień spędziliśmy na plaży, a wieczór na miejskim deptaku.
Wypijamy białe półsłodkie, leciutkie jak zefir, wino z dwoma sympatycznymi Albańczykami z Kosowa. Częstują nas białym owczym serem, wędzonymi oliwkami i soczystym melonem. Smak pamiętam do dziś, a raczej wrażenie fantastycznego smaku.
Plaża i morze rozświetlone białym księżycowym blaskiem, nad głowami krzyżują się laserowe promienie śmierci z pobliskiej dyskoteki „Atlantyda” . Śpiewa Freddie Mercury.


23.08
Dziś ostatni dzień, tak postanawiamy. Trzeba pomyśleć o powrocie. Na razie jadę do Katerini wymienić w banku drachmy na dolary. Biorę 100 USD, reszta na podróż i jedzenie.
Resztę dnia spędzamy na plaży, staram się korzystać w dwójnasób, więc pływam dwa razy szybciej, nurkuję dwa razy dłużej i głębiej. O mało co nie wynurzam się w czapeczce z meduzy, którą w ostatniej chwili zobaczyłem.
Na deptaku spotykamy kolegę z roku, Romka. Gadamy długo, ciesząc się z tak nieoczekiwanego spotkania, tysiące kilometrów od domu.
24.08
Rozpoczynamy naszą Odyseję. Pierwszy etap to autobusem dojeżdżamy do autostrady. Stoimy zaledwie 15 minut i łapiemy ciężarówkę do Salonik. Jedziemy z tyłu, z rozwianym włosem, patrząc, jak Olimp na tle pocztówkowego nieba robi się coraz mniejszy i mniejszy. Pogryzamy krakersy, którymi poczęstował nas kierowca i pogrążamy się w melancholijnym milczeniu.
W Salonikach utknęliśmy na dłużej, aż sympatyczny Grek (mimo, że nie było mu po drodze) podwiózł nas do drogi w kierunku Seres. Jedna ciężarówka, potem druga. Jedziemy na pace z siedmioma innymi ludźmi, kierowca, chyba lekko pijany, zażyczył sobie dwie dziewczyny do towarzystwa w szoferce. Docieramy do granicy bułgarskiej i celnicy, widząc polskie paszporty, zdziwili się, że nic nie zostało nam wpisane, co było nagminnym procederem.
Po przejściu granicy wsiedliśmy w pociąg do Sofii i zamiast płacić w kasie po 13 lewa za bilet
(specjalna, wyższa cena dla cudzoziemców), daliśmy w łapę konduktorowi po 5 lewa i wszyscy byli zadowoleni. Do Sofii dotarliśmy o 23 i po zjedzeniu czegoś ohydnego w brudnym i śmierdzącym bufecie, rozłożyliśmy śpiwory na marmurach hali  dworcowej i ułożyliśmy się do snu. Podobnie zrobiło kilkanaście innych osób oraz gromadka bezdomnych dzieci, ale one nie miały śpiworków.
25.08
O szóstej rano wszyscy zostali zbudzeni przez porządkowych. My - potrząsaniem za ramię, dzieci – kopniakami. Wymieniłem ruble, co mi zostały z ZSRR, na lewa i zaczęliśmy kombinować jak tu jechać. Do Polski bezpośrednio? To zbyt proste. Do Belgradu? Za drogo. Budapeszt! Tak. Relacja cena/odległość była najkorzystniejsza. Poza tym chciałem Ewie pokazać to piękne miasto.
Kupiliśmy bilety , dosłownie 15 minut przed odjazdem (kolejki do kas) i w ostatniej chwili kupiłem dwie kanapki i jakąś konserwę oraz buteleczkę wody.
Zazwyczaj wypytuję się o wszystko wcześniej, tym razem spojrzałem na mapę: tu Sofia, tam Budapeszt. Linia prosta w wyobraźni, no ile może jechać taki pociąg? Cały dzień? OK.
Niestety w pociągu dowiedzieliśmy się, że jedziemy jeszcze przez Rumunię, a konkretnie – Bukareszt. ( w Budapeszcie okazało się, że łącznie ze spóźnieniem i staniem na granicach, jechaliśmy ok.30 godzin)
Po kilku godzinach jazdy poznałem grupę młodych Polaków wracających z wędrówki po górach Bułgarii. Okazali się bardzo sympatyczni i bogato wyposażeni w bułgarską brandy- Pliskę               i Słoneczny Brzeg. Co tu ukrywać, jeszcze przed granicą z Rumunią, byłem niezgorzej rozweselony
Ewa załamała ręce, a tu granica, groźna granica z reżimem Ceausescu. Pociąg został obstawiony przez strażników z psami (nam to się kojarzy jednoznacznie) i rozpoczęło się „czesanie” przedziałów. Do deklaracji celnej trzeba było wpisać przewożoną obcą walutę, po czym pokazać i przeliczyć przy celniku. Ewa wypełniła za mnie papiery, jednak uparłem się, że sam przeliczę posiadane dolary. Nie szło mi to za bardzo, choć ucieszyłem się, że mamy ich dwa razy więcej niż myślałem. Zniecierpliwiony celnik chciał mi pomóc i próbował wyjąć z moich rąk pieniądze.
Dostał tak po łapach, że wybiegł czerwony wrzeszcząc coś po rumuńsku. Wszyscy w przedziale zesztywnieli ze strachu i w ciszy padły słowa: „No, teraz to nas przetrzepią…”
Przyleciało ich trzech. Z psem, bo to bardzo inteligentne zwierzęta. Wysadzili nas na peron z bagażami i rozpoczęło się sprawdzanie. My byliśmy czyści, pozostali ludzie też nie byli jakimiś
wielkimi przemytnikami, skończyło się na szczęście tylko na strachu i wrzaskach.
  Wjechaliśmy do Rumuni. Usnąłem błogo, a biedna Ewa czuwała całą noc, by nas nie okradli.


26.08.
Kac straszliwy, Ewa się do mnie nie odzywa. W przedziale sąsiedzi omijają mnie wzrokiem.
Najchętniej potraktowaliby mnie jak ich rodak Vlad Dracula zwany Palownikiem.
No, dobra. Halo, salut, jestem przestępcą
Od samego przebudzenia nie mogę się pozbyć dziwnej frazy muzycznej, która chyba mi się przyśniła. W głowie huczy: Nu ma iei, nu ma, nu ma, nu ma iei.  Nawet ziewam to tej natrętnej melodii.
Ma-ia-hii 
Ma-ia-huu 
Ma-ia-hoo 
Ma-ia-haa !
Naprzeciwko siedzi młody Rumun i badawczo mi się przysłuchuje. W trakcie rozmowy okazuje się, że myśli o założeniu zespołu. Ma kilka wymyślonych nazw O-XYGEN lub O-ZONE. Jestem za O-ZONE. 
Mija godzina za godziną, monotonna jazda, w końcu Węgry i o 17 byliśmy w Budapeszcie. Trochę za późno na zwiedzanie, więc wpadliśmy na pomysł, żeby pojechać do Pragi, a potem do naszej koleżanki, która mieszka w Kotlinie Kłodzkiej.
Stoję w długaśkiej kolejce do kasy i jestem dosłownie pierwszy, gdy okienko się zamyka. Dopiero moje krzyki, zaklęcia i w końcu błagania spowodowały, że sprzedano nam bilety. Zjedliśmy typowe węgierskie danie, czyli schabowego z frytkami, kupiliśmy chleb, konserwę,  obejrzeliśmy okolice dworca Keleti ( nie mamy już nic do przehandlowania) i dalej w drogę. 
Pociąg „Saxonia” (jadący do Drezna) jest wypełniony szczelnie młodymi Niemcami z DDR. Kucamy na korytarzu aż do samej Pragi.
27.08
Oczywiście do Pragi-Libeń, bo pociąg nie jechał przez Pragę Główną. Fakt ten zaskoczył nas nieco o 4 rano, tak, że wyskakiwaliśmy kiedy pociąg już ruszał. Po peronach chodził starszy łysawy facet
(chociaż przydałyby mu się lekkie postrzyżyny) i wołał „Auteczko, auteczko” ,a  raczej powinien szukać drezyny wśród pociągów pod specjalnym nadzorem.
Przespaliśmy trzy godziny w ciepłej poczekalni i pojechaliśmy na Hlavni Nadrażi. Vlakiem ma się rozumieć. Wymieniliśmy pieniądze i zawczasu kupiliśmy bilety na wieczorny pociąg do Międzylesia, bo nie było kolejek do kas. Na budynku dworca wielki napis : Se Sovetskym Svazem
na većne ćasy! Akurat, pomyślałem, rok może dwa i zawali się, zobaczycie!
Oddaliśmy plecaki do przechowalni i wolni, jak sanki w maju, pojechaliśmy metrem zwiedzać Pragę. Najpierw Mala Strana i zamek na Hradćanach. Oglądaliśmy wszystko robiąc zdjęcia:
Schody zamkowe, urokliwa Złota Uliczka, katedra Św. Wita, dziedzińce, ogrody , bramy.
Po wspaniałościach zamkowych przyszło straszliwe pragnienie. Pragnienie czegoś takiego przyziemnego, ludzkiego, no piwa po prostu. Nareszcie jakaś piwiarnia „U Zlateho Tygra”
Piwo wspaniałe, tylko jakiś namolny facet – Vaclav, jak się przedstawił- przynudza, że kiedyś jeszcze będzie prezydentem. Ci Czesi to mają fantazję, chudy literat na prezydenta!, czemu nie spawacz, albo elektryk?!
Przez most Karola przeszliśmy na drugą stronę Wełtawy, na Stare Miasto.
Pragi nie da się obejrzeć w jeden dzień, chociaż naiwnie próbowaliśmy. Skończyło się obolałymi nogami , mętlikiem w głowie od nadmiaru wrażeń i wilczym apetytem.
Resztę pieniędzy wydaliśmy na kilka kanapek i coś do picia.
O 19 ruszyliśmy do Polski , a rozmowy z poznanym sympatycznym małżeństwem z Łodzi (!)
niezmiennie skręcały na tematy kulinarne, bardzo głośno mówione, by zagłuszyć burczenie w brzuchach.
Wysiedliśmy na pustej, zimnej stacji w Międzylesiu tuż przed północą, bez szans na dotarcie do Domaszkowa, gdzie mieszkała Kaja. Zabrakło tylko 10 km. Śpimy na dębowej ławce w poczekalni.
28.08.
O 4 rano jedziemy dziesięć minut pociągiem do Domaszkowa. Krótki spacer przy wtórze szczękających z zimna zębów i długie dobijanie się do domu Kai. Kaja sadza nas w wygodnych fotelach, poi ciepłą herbatą i w końcu okrywa miękką kołderką. Spać, spać. Po kilku godzinach przyjechał mąż Kai, więc zasiedliśmy przed domem w ciepłych promieniach słońca i zaczęliśmy opowiadać swoje przeżycia: „Z Łodzi, po wielu problemach z wykupieniem „zielonej karty”, wyjechaliśmy dopiero o 23. Byliśmy tuż przed Radomiem, gdy Darek stwierdził, że nie ma hamulców. Hamując butami zatrzymaliśmy się na jakimś parkingu i spędziliśmy pierwszy nocleg w samochodzie…itd, itd...”
Hałas na podwórku panował niemiłosierny – czworo dzieci, trzy psy gryzące się ze sobą, kaczki kwaczące, kury gdaczące i porykujące w oborze bydło.  Andrzej, mąż K. klepie kosę. Siostra A. tnie sieczkę. Szwagier zarzyna prosiaka. Rodzice A wrzeszczą na dzieci, dzieci płaczą. Przejeżdża pociąg dając sygnał dźwiękowy. Samolot wojskowy przekracza barierę dźwięku. Na gumno spadają szczątki radzieckiej stacji kosmicznej Mir. Ot, normalny sielski dzień.
A potem spanie-jedzenie-spanie.
29.08
Odrabiamy zaległości w czytaniu gazet, oglądamy telewizję i pojadamy coś, od czasu do czasu.
Idziemy na bardzo powolny spacer po polach z 2-letnią córeczką Kai. Jestem jakiś nieswój – nic się nie dzieje, nigdzie nie trzeba jechać, jedzenia i picia jest pod dostatkiem. Nuda taka, że nie mogłem wieczorem usnąć.
30.08
Powrót do Łodzi pociągiem. KONIEC






2 komentarze:

  1. Te relacje cztam juz chyba czwarty raz i ciagle mnie jej egzotyka przyciaga. A te zdjecia to super podroz w czsie

    OdpowiedzUsuń
  2. Też je parokrotnie czytałem i czasem nie wierzę, że to wszystko zdarzyło się naprawdę.

    OdpowiedzUsuń