wtorek, 15 lipca 2014

Brać, Chorwacja 2012 cz.8

Wieczorem idziemy na kolację do gospodarzy. Założyłem nawet koszulę, ale kołnierzyk obciera mi opaloną szyję. Po kilku ruchach głowy mam ślady na szyi, jakby dopiero co żona próbowała mnie udusić sznurem
od bielizny.
Svjetana jeszcze nie ma, bo obrabia winnicę. Zjawia się po chwili  i zasiada za stołem jak prawdziwy chorwacki maczo, w podkoszulce na ramiączka. Nieogolona gęba upodabnia go do arche-typicznego bohatera filmów o jugosłowiańskich partyzantach. Odstawia do kąta kałacha, granaty odkłada na paterę z owocami.
    Nalewa na wstępie po kieliszku rakii. Mocna, staram się nie chuchać w kierunku palącej się świeczki, żeby pożaru nie wzniecić, jak to przydarzyło się kiedyś jednemu Krakusowi pijącemu jak smok.
   Kolacja przyzwoita, ale bez fajerwerków. Duży stół wielkości kortu tenisowego stwarza konieczność podawania sobie półmisków z potrawami. Dobrze, że rozgrzałem się w domu, bo szykuje się całkiem ciekawy pojedynek w deblu POLSKA – CHORWACJA.
   Margita serwuje po przekątnej cevapcići,
ja przechwytuję i odpowiadam kabanosami, co nam zostały od przyjazdu.
 Svjetan atakuje z flanki pljeskavicą, chytrze dla zmyłki wlewając białe wino do szklaneczek,
 do tego frytki i sałatka z pomidorów i ogórków.
Ewa zgłasza nieśmiało podwójny błąd serwisowy i prosi o chwilę przerwy.
 Margita podbiega do siatki i skraca dystans puszczając podkręcany talerz z karkówką z grilla.
Startuję jak rakieta, by odebrać i zagrać chytrego returna.
Niestety, pośliznąłem się na podstępnym ogórku leżącym pod stołem i spóźniłem o ułamki sekundy.
 To wystarczyło, by danie minęło moją wyciągniętą rękę.
Punkt dla Chorwacji.  
   Na ten bezprzykładny i niczym nieusprawiedliwiony akt agresji odpowiadamy kiełbaską myśliwską robioną z tuczonych piwem i golonką dewizowych myśliwych.
 Posyłam ją wysokim lobem.
Svjetan próbuje ją dosięgnąć, niestety, wychyla się na krześle za bardzo do tyłu i zwala z łoskotem na ziemię.
As serwisowy.
 Publiczność szaleje, ale krótko, bo dzielny Chorwat zbiera  się  szybko z ziemi.
 Lekko oszołomiony  pogryza polską wędlinę i jest  bezradny w obliczu naszego kontrataku.
Zyskujemy przewagę.
   Teraz następuje szybka wymiana zakąsek.
Pomidor – ogórek.
Ogórek – papryka.
Papryka – oliwki.
Svjetan słania się na krześle, widać po nim pierwsze oznaki zmęczenia.
 Jednak trzyma się jeszcze, dzięki niesamowitemu doświadczeniu.
 Podziwiamy nienaganną pewność w ruchu nadgarstka, ten gest  i płynność w nalewaniu wina.
Nagle twarz S. krzywi bolesny grymas. Butelka o mało co nie wypada mu z ręki.
 To odezwała się stara kontuzja - ból przy przechylaniu butelki, dolegliwość znana w niektórych kręgach jako łokieć winiarza.
   Wykorzystuję jego chwilę słabości, skracam dystans i  zmuszam go do słuchania o moich sukcesach
w produkcji wina z naszych kwaśnych działkowych winogron.
Wtem S. zbiera siły, uśmiecha się chytrze i znienacka wyciąga butelkę czerwonego.
 I to jakiego! Poemat smaku i bukietu.
 Nogi mi się lekko ugięły, czoło zrosił pot.
Ale nie daję tego po sobie poznać i z twarzą pogodną jak niebo nad Adriatykiem, wytaczam artylerię w postaci butelki z Krupnikiem. Prawdziwym, miodowym.
Ha! Mam cię bratku.
S. wypija ostrożnie, mruży oczy i cmoka mrucząc ...med... med.. Dziwi się, że taki mocny.
- Jak to mocny - odpowiadam - U nas piją to dzieci w przedszkolach do herbatników na podwieczorek –
A potem roztaczam wizję polskiej tysiącletniej tradycji warzenia alkoholu z miodu i cukru.
Nawet rok bitwy pod Grunwaldem -1410- zawiera w sobie ukrytą informację o pędzeniu bimbru,
 który dodał animuszu polskim chorągwiom.
Wzmianka o walkach z Niemcami powoduje błysk w oku Svjetana.
   Zgrabnie przechodzę do nalewek z wiśni, derenia, żurawiny i malin, a wtedy nieoczekiwanie z odsieczą mężowi przybywa Margita, nalewając, wydobytą nie wiadomo skąd, domową wiśniówkę.
 Słabe to było, może ze 20%, ale smaczne i pozbawiające koncentracji.
Gospodyni wykorzystuje to podle.
 Wyskakuje w górę i rąbie z woleja  dziwnym trunkiem, nazwanym „mrtina”.
 Nie wiem, co to było, bo nie mogliśmy znaleźć właściwych odpowiedników w naszym słowniku.
Mocne zagranie, nie bez problemów je przyjęliśmy.
Jeśli nawet przegramy, to w dobrym stylu.
   A potem atmosfera oklapła, bo przyszła rodzina Włochów.
Wczasowicze, jak i my.
Jacyś tacy grubi, kluchowaci.
Ona cała we wstążkach (tagliatelle) i kokardkach (farfalle), w uszach kolczyki – świderki.(fusilli). On ledwo mieści się dżinsy rurki (cannelloni), obszarpane na dole z wiszącymi nitkami (capellini). Za to córka przeciwnie – cienka jak spaghetti, spódnica w kolorze szpinaku, piersi jak dojrzałe pomidory, na nich naszyjnik z muszli (conchiglioni). Apetyczna, sprężysta, można rzec al dente.
   Mecz stracił tempo. Dekoncentracja zupełna, wzrok nieustannie błądzi po włoskich pagórkach.
Rozmowa też już nie taka, z gospodarzami mówiłem mieszanką prasłowiańską (polski, rosyjski, czeski, słowacki i trochę chorwackiego) a tu z Włochami próbuję dogadać się moją kulawą angielszczyzną. Oczywiście bardzo głośno, żeby mnie dobrze zrozumieli. Ewa ucisza mnie co chwila i w końcu parska śmiechem, podczas mojej opowieści o wspólnych korzeniach, bulwach i kłączach w postaci warzyw, które przywiozła do Polski królowa Bona Sforza.
Zwłaszcza burakach, mówię z naciskiem, spoglądając znacząco na Włocha.
Svjetan ziewa, żegnamy się więc, dziękując za miły wieczór. Myślę, że wynik morderczego pojedynku można uznać za remisowy.
 Na miękkich nogach wracam do szatni tj pokoju.
Za rok rewanż?. Być może.
Włosi też jutro wyjeżdżają. Pasta mañana, makaroniarze. Laku noć. Dobranoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz