Wyjazd na Mazury. Pozbieraliśmy się w końcu wszyscy.
Ostatni był Grzesiek w Skotnikach. Na ganek domu wyszła żona Grześka w szlafroku. Obok jej kostek przemykał stary kocur, Czarny, którego oczy nawet z daleka wyglądały na chore.
- Co ma takie zaropiałe oczy?- zaniepokoił się Krzysiek, miłośnik kotów.
- A, bo dopiero wstałam- odparła zaspana kobieta.
Minęła dobra chwila, zanim pozbieraliśmy się w końcu z ziemi.
Wyjechaliśmy na autostradę w kierunku Warszawy. Wzeszło słońce. I wtedy z tylnego siedzenia doszedł mnie odgłos otwieranej flaszki. Warszawę mijaliśmy już po 50 minutach i ten wspaniały fakt uczciliśmy otwierając drugą flaszkę.
Piotr, nasz kierowca, cedził przez zęby z nienawiścią w głosie: PIJAKI, CHOLERY-zazdrościł po prostu.
Jeszcze przed Piszem zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze, serwującym ryby. Taki przedsmak Mazur. Zjedliśmy niezłego sandacza i dalej w drogę.
W Giżycku, w marinie, wchodzimy na pokład naszej łodzi. Na spotkanie z wynajmującym łódź, wysłaliśmy na pierwszy ogień Krzyska w ciemnych okularach i z białą laską. Przedstawiamy go jako naszego sprawdzonego sternika. Facet od łodzi jest trochę wystraszony. Wyjaśniamy, że Krzyś przeszedł ostatnio udaną operację oczu i ma już tylko +15 dioptrii.
Łódź - cudo: wypasione wyposażenie!
Echosonda, GPS, radio, odtwarzacz CD, telewizor, lodówka, zlewozmywak i kuchenka gazowa.
Stery strumieniowe – WOW! No to manewry w portach nam niestraszne.
Bardzo fajny kokpit, z rozkładanym stołem.Bryza od jeziora odgania komary, mamy zresztą zapinane na napy ścianki z folii i płótna.
Wychodzimy na spacer po mieście. W porcie pijemy piwo, a kwiaty same lądują w naszych bujnych czuprynach. Twierdza Boyen jest już o tej porze nie do zdobycia. Olewamy ją i wracamy rozweseleni na łódź.
Do pomostu, naprzeciwko, dobija jacht z dwójką małych dzieci na pokładzie. Matka spojrzała na nas krytycznym okiem i zrobiła z nami wywiad. Kiedy dowiedziała się, ze jest nas 4 facetów, rozkazała natychmiast mężowi przecumować ich łódkę w inne miejsce. I miała rację.
Bo my próbujemy, czy dobrze nam się siedzi przy stole w kokpicie.
Dobrze.
Z wieczornego radyjka leci cicha muzyka, gwiazdy zapalają się powoli, wieje lekka bryza,
a my zaczynamy kosztować zabrane trunki. Głosy nasze niosą się po jeziorze.
Ale do specjału, który zabrałem ze sobą, nie dorósł nikt. Zrobiłem nalewkę na kminku i skórce pomarańczowej. Niektórzy kminku nie znoszą i są do niego nieludzko uprzedzeni.
Zapewniam, że kminkówka ma zupełnie inny smak niż materiał wyjściowy, smakuje ziołowo, a dodatek otartej skórki pomarańczowej dodaje nutę orientalnego powiewu.
Pozostałem przy mocy na poziomie 70%, bo wtedy wrażenia przy degustacji są bardziej wyraziste.
Po pierwszym kieliszku likworu, moich kolegów mocno ‘otrząsnęło”, po czym zdecydowanie odmówili wypicia następnego. Zmagałem się więc samotnie z moim dziełem sztuki nalewkarskiej, które zapewnia dobry humor i świeży oddech.
Zobacz inne utwory inspirowane tygodniową włóczęgą po Mazurach:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz