CZERWIEC 2013 MAZURSKI EDEN (NAUTICA 1000)
Po wypiciu porannej kawy w tawernie „Pod złamanym pagajem” wyruszyliśmy z
Mikołajek do Rucianego. Upał gęstniał z minuty na minutę. Wychyliliśmy
się na Śniardwy, by zobaczyć ten ogrom wody i powietrza, a potem
wróciliśmy na Bełdany. Minęliśmy Wierzbę, gdzie jest przeprawa promowa i
powoli płynęliśmy w gęstym powietrzu południa. Przed dziobem woda się
dziwnie zmarszczyła i powietrze zadrżało. W głowach jakiś mąt się zrobił
i nagle zaczęliśmy MOŁWIĆ POLSZCZĄ:
Grzegorz ze Skotnik ozwał się w te słowa:
- Obacz, cny Krzychu, tamoj na brzeże boru, jakoweś dziewki machają k’tobie.-
- Dumasz Grzegorzu, iż słabowite oczy moje obaczą cokolwiek z tej dali? Mogę Ci rzec, iż zefir
dujący mi w lico, a od brzegu idący, niesie zaiste woń jakoby piżma. Ale to zarówno łanie,
jak i białki być mogą.
- Dałby Swarożyc, by bliżej były, to i usłyszeć byś co zdołał.
-
Jechał je sęk. Po tom z wami, druhy moje lube, w peregrynacyję wodną
się wybrał, by od jazgotu ślubnej i innych kobiałek odpocząć.
- Od
jazgotu może i tak, ale jakby która gadała małowiele i do konfidencyji
dopuściła, tuszę, że szarpałbyś zębami tłusty wzgórek Wenery, jak świeży
boczek.
- Przez umuś Grzegorzu. Myśli w twym czerepie rubasznym jednym torem tylko bieżają.
Jedno łono mi na razie wystarczy, a przyrody ono jest.
-
Oj, zboczku ty krakowski, wiemy, że od czasu, jakeś w lubelskiej
akademii weterynaryję studiował, większą atencją owieczki, niźli dziewki
darzysz.
Śmiech towarzyszy Krzycha rozniósł się straszliwy, odbił
od ściany boru i powrócił zwielokrotniony echem. Spłoszone ptactwo wodne
do lotu się zerwało, stado bachmatów z tętentem zniknęło w leśnych
ostępach, a dwie dorodne szczuki wyskoczyły nad powierzchnię wody.
- Jęzor Twój ostry taki, że chleb mógłbyś krajać. A i tuszonkę z puszki zalutowanej wyciągnąć.
Jeno bacz, by jad ci z pyska nie kapnął, bo byś zakąskę całą popsował.
- Dobrze prawi – mruknął Pietrek z Lasa, co przy sterze markotny siedział – też bym coś zjadł, a i wypił zarówno.
Jako
rzekł, tak i uczynił. Z machiny, co w największy upał chłód zimowy
trzymie, wyjął flaszę chmielonego piwska i opróżniać ją zaczął.
Wzrok mu pojaśniał, źrenice krotochwilne iskry skrzesały.
- Wytnę sobie bączka – rzucił nagle i flaszę pustą odstawił.
I zakręcił straszliwego młyńca kołem sterowym, aże korab się przechylił i na wodzie kółko zatoczył. Potem drugie i trzecie.
Przy
czwartym ryk, jakoby trąb jerychońskich, się ozwał ze statku żeglugi
mazurskiej, któren wychynął zza cypla i ku nam zmierzać począł. Obaczył
się Pietrek i speszon wielce do nudnego, acz bezpiecznego poruszania się
po linii prostej powrócił.
Posypały się na głowę Pietrka wyrazy nieprzystojne z ust kapitana wodnego pojezdu:
-
Ty otroku niedoźrzały, oźralcu, żłopiryju. Rodzic w pacholęctwie
żałował rózgi, to i w dorosłości siano w głowie, a nie olej. A mać dużo
śniegu, ciężarną będąc zjadła, bo takiego bałwana urodziła.
Bączki z rzyci se wypuść, to i pożytek będzie większy, bo gzów nieco otrujesz.-
A wiedzieć lza, iż z powodu wielości stad konika polskiego, któren po
brzegach Bełdanów się włóczy, gzów siła ku nam ściągnęła i spokoju nie
dawała.
Stare z nas konie, co prawda, ale ogiery srogie, zwłaszcza w
mowie. A te istoty z piekła rodem, cięły nas jakobyśmy wałachami
ekstraordynaryjnymi byli. Tedy pode drugi brzeg jezierza się oddaliwszy,
od gadów ognistych wytchnienia szukalim.
Na brzegu bałwany jakoweś z drewna rzezane stali, a koga słuszna przy
pomoście na fali się kołysała. Przez listowie świętych dąbców, nie kleć
przezierała, lecz erem abo chram wyniosły.
Yarko z Górniaka oświecił towarzyszy, gdzie woda ich przyniosła.
-
To Galindia, siedziba plemienia, którymi srogi wódz Yzeggus II włada.
Przez Jaćwingów gnębionymi będąc, na warownym półwyspie, niedaleko
ujścia Krutyni, się osiedlili.
Tam zagrody, domostwa i chramy postawiwszy, żywot swój wiodą.
Żyją
z łupienia wędrowców, którzy nieopatrznie do nich zawitają. Nie orężem,
nie ogniem, jeno cenami, które z miesiąca jakoby wzięte były.
- Za piwo zwykłe, nie dubeltowo chmielone, 15 zł sobie płacić każą.!
- Nie może to być! – zatrzęśli się z oburzenia yarkowi komilitonowie.
-
Przybijasz człecze spragniony do przystani – ciągnął Yarko – a tu
pojawia się mąż w skóry odzian i pobrzękuje mieszkiem, za sam wstęp na
ląd żądając myta. Wiem, bom kilka roków nazad sam zakosztował
galindyjskich fruktów.
Wystawcie sobie, iż są tacy na rozumie
szwankujący, co w niewolę na kilka dni Galindom się oddają i jeszcze
niemało za to płacą. Ci ich w skórznie i giezła, a kubraki przebierają i
do oddawania czci swoim bożkom przymuszają. Odprawiają swe wszeteczne
obrządki przy wtórze bębnów, piszczałek i cymbałów brzmiących. Karmią
mięsiwem i poją okowitą.
A żeby jeszcze bardziej w upodleniu gości
swoich pogrążyć,podsuwają im pólnagie niewolnice, ku swawolnym uciechom.
Dlatego często konferencyje różnorakie, biesiady i imprezy
integracyjne organizowane tu są.
Grzegorz poczerwieniał aż po czubek łysiny:
-
Tfu, tfu, omińmy to pogańskie gniazdo. Mięsiwo, piwo i okowitę mamy
swoje, a białogłów słynnych z urody i nieciężkich obyczajów, podobno w
Rucianem multum. No i grosza przyoszczędzim.
Hej, a pogońże tam który mechaniczne rumaki, bo cna chęta mnie wzięła i rad bym już jaką Guziankę uźrzał.
Jakoż
i żwawiej popłynęliśmy i w połowie Zatoki Iznockiej będąc, znów
zamigotało, fala wzburzona zaszumiała i wypłynęliśmy na spokojne wody
obok campingu w Kamieniu.
Czar rzucony przez kapłanów galindyjskich
prysnął i znów powróciła nasza codzienna mowa ojczysta. Mocne to czary
były, bo pod wieczór w Guziance, Pietrek chodził jak oczadziały i język
kołowaty miał. A i piwa z lodówki zniknęły wszystkie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz