czwartek, 19 grudnia 2013

GALINDIA - MAZURSKI EDEN

CZERWIEC 2013 MAZURSKI EDEN (NAUTICA 1000)
Po wypiciu porannej kawy w tawernie „Pod złamanym pagajem” wyruszyliśmy z Mikołajek do Rucianego. Upał gęstniał z minuty na minutę. Wychyliliśmy się na Śniardwy, by zobaczyć ten ogrom wody i powietrza, a potem wróciliśmy na Bełdany. Minęliśmy Wierzbę, gdzie jest przeprawa promowa i powoli płynęliśmy w gęstym powietrzu południa. Przed dziobem woda się dziwnie zmarszczyła i powietrze zadrżało. W głowach jakiś mąt się zrobił i nagle zaczęliśmy MOŁWIĆ POLSZCZĄ:

Grzegorz ze Skotnik ozwał się w te słowa:
- Obacz, cny Krzychu, tamoj na brzeże boru, jakoweś dziewki machają k’tobie.-
- Dumasz Grzegorzu, iż słabowite oczy moje obaczą cokolwiek z tej dali? Mogę Ci rzec, iż zefir
dujący mi w lico, a od brzegu idący, niesie zaiste woń jakoby piżma. Ale to zarówno łanie,
jak i białki być mogą.
- Dałby Swarożyc, by bliżej były, to i usłyszeć byś co zdołał.
- Jechał je sęk. Po tom z wami, druhy moje lube, w peregrynacyję wodną się wybrał, by od jazgotu ślubnej i innych kobiałek odpocząć.
- Od jazgotu może i tak, ale jakby która gadała małowiele i do konfidencyji dopuściła, tuszę, że szarpałbyś zębami tłusty wzgórek Wenery, jak świeży boczek.
- Przez umuś Grzegorzu. Myśli w twym czerepie rubasznym jednym torem tylko bieżają.
Jedno łono mi na razie wystarczy, a przyrody ono jest.
- Oj, zboczku ty krakowski, wiemy, że od czasu, jakeś w lubelskiej akademii weterynaryję studiował, większą atencją owieczki, niźli dziewki darzysz.
Śmiech towarzyszy Krzycha rozniósł się straszliwy, odbił od ściany boru i powrócił zwielokrotniony echem. Spłoszone ptactwo wodne do lotu się zerwało, stado bachmatów z tętentem zniknęło w leśnych ostępach, a dwie dorodne szczuki wyskoczyły nad powierzchnię wody.
- Jęzor Twój ostry taki, że chleb mógłbyś krajać. A i tuszonkę z puszki zalutowanej wyciągnąć.
Jeno bacz, by jad ci z pyska nie kapnął, bo byś zakąskę całą popsował.

- Dobrze prawi – mruknął Pietrek z Lasa, co przy sterze markotny siedział – też bym coś zjadł, a i wypił zarówno.
Jako rzekł, tak i uczynił. Z machiny, co w największy upał chłód zimowy trzymie, wyjął flaszę chmielonego piwska i opróżniać ją zaczął.
Wzrok mu pojaśniał, źrenice krotochwilne iskry skrzesały.
- Wytnę sobie bączka – rzucił nagle i flaszę pustą odstawił.
I zakręcił straszliwego młyńca kołem sterowym, aże korab się przechylił i na wodzie kółko zatoczył. Potem drugie i trzecie.
Przy czwartym ryk, jakoby trąb jerychońskich, się ozwał ze statku żeglugi mazurskiej, któren wychynął zza cypla i ku nam zmierzać począł. Obaczył się Pietrek i speszon wielce do nudnego, acz bezpiecznego poruszania się po linii prostej powrócił.
Posypały się na głowę Pietrka wyrazy nieprzystojne z ust kapitana wodnego pojezdu:
- Ty otroku niedoźrzały, oźralcu, żłopiryju. Rodzic w pacholęctwie żałował rózgi, to i w dorosłości siano w głowie, a nie olej. A mać dużo śniegu, ciężarną będąc zjadła, bo takiego bałwana urodziła.
Bączki z rzyci se wypuść, to i pożytek będzie większy, bo gzów nieco otrujesz.-
A wiedzieć lza, iż z powodu wielości stad konika polskiego, któren po brzegach Bełdanów się włóczy, gzów siła ku nam ściągnęła i spokoju nie dawała.
Stare z nas konie, co prawda, ale ogiery srogie, zwłaszcza w mowie. A te istoty z piekła rodem, cięły nas jakobyśmy wałachami ekstraordynaryjnymi byli. Tedy pode drugi brzeg jezierza się oddaliwszy, od gadów ognistych wytchnienia szukalim.
Na brzegu bałwany jakoweś z drewna rzezane stali, a koga słuszna przy pomoście na fali się kołysała. Przez listowie świętych dąbców, nie kleć przezierała, lecz erem abo chram wyniosły.
Yarko z Górniaka oświecił towarzyszy, gdzie woda ich przyniosła.
- To Galindia, siedziba plemienia, którymi srogi wódz Yzeggus II włada. Przez Jaćwingów gnębionymi będąc, na warownym półwyspie, niedaleko ujścia Krutyni, się osiedlili.
Tam zagrody, domostwa i chramy postawiwszy, żywot swój wiodą.
Żyją z łupienia wędrowców, którzy nieopatrznie do nich zawitają. Nie orężem, nie ogniem, jeno cenami, które z miesiąca jakoby wzięte były.
- Za piwo zwykłe, nie dubeltowo chmielone, 15 zł sobie płacić każą.!
- Nie może to być! – zatrzęśli się z oburzenia yarkowi komilitonowie.
- Przybijasz człecze spragniony do przystani – ciągnął Yarko – a tu pojawia się mąż w skóry odzian i pobrzękuje mieszkiem, za sam wstęp na ląd żądając myta. Wiem, bom kilka roków nazad sam zakosztował galindyjskich fruktów.
Wystawcie sobie, iż są tacy na rozumie szwankujący, co w niewolę na kilka dni Galindom się oddają i jeszcze niemało za to płacą. Ci ich w skórznie i giezła, a kubraki przebierają i do oddawania czci swoim bożkom przymuszają. Odprawiają swe wszeteczne obrządki przy wtórze bębnów, piszczałek i cymbałów brzmiących. Karmią mięsiwem i poją okowitą.
A żeby jeszcze bardziej w upodleniu gości swoich pogrążyć,podsuwają im pólnagie niewolnice, ku swawolnym uciechom. Dlatego często konferencyje różnorakie, biesiady i imprezy integracyjne organizowane tu są.
Grzegorz poczerwieniał aż po czubek łysiny:
- Tfu, tfu, omińmy to pogańskie gniazdo. Mięsiwo, piwo i okowitę mamy swoje, a białogłów słynnych z urody i nieciężkich obyczajów, podobno w Rucianem multum. No i grosza przyoszczędzim.
Hej, a pogońże tam który mechaniczne rumaki, bo cna chęta mnie wzięła i rad bym już jaką Guziankę uźrzał.
Jakoż i żwawiej popłynęliśmy i w połowie Zatoki Iznockiej będąc, znów zamigotało, fala wzburzona zaszumiała i wypłynęliśmy na spokojne wody obok campingu w Kamieniu.
Czar rzucony przez kapłanów galindyjskich prysnął i znów powróciła nasza codzienna mowa ojczysta. Mocne to czary były, bo pod wieczór w Guziance, Pietrek chodził jak oczadziały i język kołowaty miał. A i piwa z lodówki zniknęły wszystkie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz