niedziela, 8 czerwca 2014

Karkonosze, Grudzień 1977, cz.4

23.12.1977
Schronisko „Odrodzenie”. Notatki kierownika schroniska:

„Do dziś nie wiadomo kim byli i jak się zwali. Jedno jest pewne. Było ich czterech i przyszli z gór. Brody ich długie, a suknie plugawe. Na plecach mieli garby, wyglądające jak plecaki.
Szli zataczając się i gdy wreszcie dotarli do budynku, okazało się, że to co brano za brody, była to słynna karkonoska szreń zwisająca z ust. Kiedy wreszcie zaspokoili swój wilczy apetyt, rozpoczęli swą opowieść.
Ze względu na ponadczasowe wartości tkwiące w tej pouczającej opowiastce i aby powiastka ta nie zaginęła wśród codziennej szarości życia, przytaczam ją tu w całości, ku pokrzepieniu serc:”
   Wyruszyliśmy rankiem, wychodząc na paluszkach naszych tryperów, oops tzn traperów, żeby nie zbudzić setek turystów zapełniających szczelnie schronisko, przez tubylców zwane „Wojtuś”. (Kierowniczka nakłamała, oprócz nas nie było żywej duszy)
Idąc po zmarzniętym śniegu/lodzie, wypatrywaliśmy jakiegoś sklepu. Zza zakrętu wynurzył się kiosk „Ruchu”, w którym nabyliśmy kilka paczek Sportów oraz pastę do butów marki Kiwi, o smaku pasty do zębów.
Ruszyliśmy dziarsko do wyciągu krzesełkowego na Szrenicę i już po godzinie pewna starsza pani uśmiała się serdecznie i stwierdziła:
„Chłopcy źle idziecie. Wyciąg jest w przeciwnym kierunku”
Niezrażeni poszliśmy w stronę wspomnianego wyżej wyciągu i niezadługo siedzieliśmy na zimnych stalowych krzesełkach, wczołgujących się powoli na Szrenicę. W dole widać było nartostradę, na której niezdarne sylwetki różnych Mietków i Bolków próbowały pięknej, lecz mimo to trudnej sztuki jeżdżenia na nartach.
   Na górze wstąpiliśmy do baru na herbatę. Niebacznie zburżuiłem się i kupiłem herbatę z rumem. Smakowało to, jak wino podłej jakości, wypiłem więc pół szklanki, a resztę wspaniałomyślnie oddałem Mietkowi. Temu alkohol tak wspaniale wyostrzył wzrok, że znalazł stalową zawleczkę od paska plecaka, którą parę chwil wcześniej zgubił Krawiec.
Plecak został naprawiony drutem od zimnego ognia, który podarowała nam barmanka.
Krawiec zaraz poharatał sobie o niego dłoń, choć twierdził, że to od walnięcia w szczękę Mietka.
Bo mu zęby wystają.
Były pewne trudności w dotarciu do szlaku na Łabski Szczyt, wpadaliśmy w śnieg po pas.
Wtem , jak ‘deus ex machina’ pojawił się WOP-ista, który ukazał nam drogę, którą mamy iść.
Przez życie.
Na udeptanym szlaku tempo marszu wzrosło. Łabski Szczyt i Wielki Szyszak przemknęły obok nas z zawrotną szybkością. Zrobiliśmy krótki odpoczynek przy Śnieżnych Kotłach słuchając alpinistycznych wynurzeń Miecia. Zdegustowani jego gadaniną, próbowaliśmy oderwać się na przyzwoitą odległość, lecz on wkrótce nas dogonił, przegonił i sam narzucił tak mordercze tempo, że Mańkowi pojawiły się krwiste plamy przed oczami.

Odpoczywając, przypatrywaliśmy się Mietkowi, który zdobywał z marszu kolejną napotkaną skałkę. Pod koniec wszystkie je policzył i stwierdził, że zaliczył n-1 skałek, bo jedną pominął.
Sprawdziłem za pomocą suwaka (przy kurtce), wspomagając się światłomierzem i o dziwo!
- wynik się zgadzał.
Pod jedną ze skałek znalazłem wspaniałą kolibę, w której się schowałem, ale nie wywołałem entuzjazmu wśród moich tzw „przyjaciół”. Obrzucili mnie w dodatku epitetami złożonymi, a tak w ogóle to były inwektywy.

Ruszyliśmy dalej i jako gorliwi patrioci wnosiliśmy polskie akcenty na stronę czechosłowacką, wywijając od czasu do czasu, orła na śliskiej nawierzchni.
Wyglądaliśmy dosyć podejrzanie, bo co chwila mieliśmy kontrolowane papiery,
Żołnierze kazali mówić „Chrząszcz brzmi w trzcinie…itd.’, sprawdzając czy jesteśmy prawdziwymi Polakami, dobrze, że nie sprawdzali aryjskości.
Nareszcie znaleźliśmy się w schronisku. Śpimy na ostatnim piętrze, w 40-to osobowej  sali,
która jest całkiem pusta. A kierownik kłamliwie zapewniał z początku, że nie ma gdzie palca wcisnąć, taki tłok w schronisku.


   Wydarzenie warte odnotowania: Mietek obraził się na Krawca, a ten próbując go przeprosić, chodził za nim na klęczkach.
M. był tak wkurzony na K., że wyciągnął z plecaka pół litra i patrząc na niego z niemym wyrzutem, pociągnął kilka łyków. Potem połykał polopirynę i też ją popił.
Nie chcieliśmy zostawiać go samego z tą butelką i pomogliśmy ją opróżnić.
Siedzimy w trójkę przy stole- Maniek, Krawiec i ja. Gdzie jest Miecio?
Nagle otwiera się uchylone okienko i wczołguje się przez nie blady jak upiór nasz zaginiony przyjaciel. Chciał nas nastraszyć i ukradkiem wyszedł w końcu sali przez okno na dach.
Dach stromy i zaśnieżony, zjechał w dół i przed upadkiem z 3 piętra przeszkodziła mu rynna. Znów mamy go wśród nas! Jest 22.55 i idziemy spać.
   Jutro idziemy pod Śnieżne Kotły lub na Śnieżkę. Sprecyzujemy rano.

No dosyć. Napisałem wyjątkowo dużo, bo napędza mnie płynne paliwo, jutro jak coś spożyjemy, to znów napiszę parę słów. 

2 komentarze:

  1. Bolo, a ja miałam nadzieje ,ze wspomnienia 37 wstecz to jakieś pieluchowe będą - eeeeeeeeeee.. Idem se porozpaczać ! Ale ślicne, szkoda,że Twoje a nie jakichś starszych wujów!

    OdpowiedzUsuń
  2. To nie są wspomnienia, tylko pisane na żywo w tamtych zamierzchłych czasach.

    OdpowiedzUsuń