poniedziałek, 19 lipca 2021

Suwałki - Elbląg, czerwiec 2021

 

21.06. PONIEDZIAŁEK. ŁÓDŹ – WARSZAWA – SUWAŁKI – STARA PAWŁÓWKA. 20 km


Wyruszyliśmy z Łodzi pociągiem do Suwałk, z przesiadką w Warszawie.

Wyjechaliśmy z Suwałk na północ, drogą przez rozpaloną pustynię przedmieść. Ani jednego drzewa, ani grama cienia. Całe szczęście, że napotkane jezioro Okmin ostudziło niebezpiecznie rozgrzane ciała. Rowery niedbale oparte o drzewa i hop! Migiem wskoczyliśmy do wody, nadzwyczaj przyjemnej i czystej.




Po przejechaniu ok. 26 km dotarliśmy do agroturystyki w Starej Pawłówce. Chwila wahania, czy spać na piętrze rozgrzanego domu, czy w przewiewnej, aczkolwiek wyposażonej po spartańsku stodole. Jednak wybraliśmy piętro z łazienką i kuchnią oraz dodatkiem w postaci zalęknionego sąsiada
z Hiszpani. Facet jest lekko zaniepokojony naszą hałaśliwą obecnością, wycofuje się po hiszpańsku
na zewnątrz i udaje, że czyta książkę. Siedzę z P. do zachodu słońca na ławce pod lipą. A zachód słońca jest późno, bardzo późno, bo to najdłuższy dzień w roku. Przenosimy się na balkon z widokiem
na księżyc, gdzie spożywamy schłodzone trunki. Hiszpan zamknął się w swoim pokoju. Chyba siedzenie pod lipą nastroiło mnie literacko, bo proponuję kolegom, by zrealizować scenariusz fraszki Kochanowskiego „Na doktora Hiszpana”

„Nasz dobry doktor spać się od nas bierze,

Ani chce z nami doczekać wieczerze.”

„Dajcie mu pokój! najdziem go w pościeli,

A sami przedsię bywajmy weseli!”

„Już po wieczerzy, pódźmy do Hiszpana!”

„Ba, wierę, pódźmy, ale nie bez dzbana.”

„Puszczaj, doktorze, towarzyszu miły!”

Doktor nie puścił, ale drzwi puściły.

„Jedna nie wadzi, daj ci Boże zdrowie!”

„By jeno jedna” — doktor na to powie.

Od jednej przyszło aż więc do dziewiąci,

A doktorowi mózg się we łbie mąci.

„Trudny — powiada — mój rząd z tymi pany:

Szedłem spać trzeźwo, a wstanę pijany.”

 Kolegom jednak szkoda alkoholu, w dzbanie widać dno i w ten sposób cudzoziemcowi się upiekło.

22.06. WTOREK. STARA PAWŁÓWKA – GOŁDAP 50 km

 

 

 

Wstajemy o siódmej, by uniknąć upału. Nic z tego, od samego rana jest gorąco jak w piekle. Ruszamy Green Velo, mijamy dolinę Czarnej Hańczy i straszliwą głębię jeziora o tej samej nazwie. Słabe oznakowanie trasy sprawiło, że o mało co nie dojechaliśmy do trójstyku granic. Pod wieżą widokową spotkaliśmy anioła – stróża, który skierował naszą ekspedycję we właściwą stronę.
Stromy zjazd na leśnej drodze. Pędzimy w dół z coraz większą prędkością. Ups! Robi się niemiło, bo prawie 50 km/h,
a tu nagle pach po piachy. To znaczy piach po pachy. Ledwo unikam kraksy, a adrenalina uderza do głowy. Uff… udało się utrzymać równowagę i zaraz koniec szaleńczej jazdy, bo podjeżdżamy na parking w Stańczykach.Ogromne betonowe akwedukty-wiadukty wznoszą się nad nami.

Kontemplujemy ich majestat siedząc w cieniu. Uzupełniamy poziom mikro i makroelementów w organizmie. Już nie grozi nam odwodnienie. Nocujemy w Gołdapi w OSIR nad jeziorem. Nasz domek to murowany segment, cztery mikroskopijne pokoje z łazienką w dwóch poziomach. Kąpiemy się w jeziorze, choć koledzy, miastowe paniska, grymaszą, że woda brudna. Nikt wam jej nie każe pić, do cholery! Przynosi jednak orzeźwienie, które podtrzymujemy na tarasie małej kawiarenki.


Od zachodu idzie burza. Błyska się i grzmi, zrywa się wiatr. Ale to strachy na lachy– poszła gdzieś bokiem. I dobrze, bo fajnie się siedzi.

23.06. ŚRODA. GOŁDAP – WĘGORZEWO. 52 km

Szlak Green Velo wychodzący z Gołdapi to solidna asfaltowa ścieżka, obok szosy w kierunku Węgorzewa. Trochę mnie denerwuje, że prowadzi przez każdy dołek, każde zagłębienie terenu.
Bo gdzie dołek, tam i górka. A każda górka to wróg, który wywołuje zadyszkę i ból mięśni. Dlatego co 10-15 km robimy przystanki, najchętniej przed sklepem z ławeczką, jak np. w Boćwince, Baniach Mazurskich i Budrach. Szlak zmienia charakter, teraz jedziemy gruntową drogą wysypaną grubym szutrem. Kurzy się, że hej! Skracamy nieco drogę, by ominąć Węgorzewo, bo naszym celem jest camping Rusałka nad jeziorem Święcajty. Pokryci pyłem mazurskich dróg docieramy na miejsce, gdzie w sklepiku spłukujemy go zimnym napojem. Nasz domek stoi nad samym brzegiem jeziora, z tarasu roztacza się widok na przestwór mazurskich wód.


Z tych wód wyłowiono ryby, które spożywamy w restauracji w Ogonkach. Pyszne duże okonie, jednego zabieramy ze sobą do domu, bawimy się z nim, ale krótko, bo po zachodzie słońca podgrzewamy go na grillu i zjadamy. Doskonały smak, podobnie zresztą jak i zimnego piwa. Nadchodzi burza. Pioruny trzaskają w jezioro, leje ulewny deszcz, na szczęście krótko. 

 

Wychodzi księżyc, zamglony nieco i robi się romantycznie. 

 


 

 

 

24. CZWARTEK. WĘGORZEWO – KĘTRZYN – ŚW. LIPKA. 55km

Węgorzewo nas nie urzekło. Przejechaliśmy przez miasto nie bacząc na jego uroki. Nie zobaczyliśmy więc słynnego zamku krzyżackiego, który został dziesięć razy przebudowany i jest absolutnie nieatrakcyjny dla przeciętnego turysty. Za to ścieżki rowerowe mają zacne i jedna z nich doprowadziła nas do Leśniewa. Zostawiliśmy rowery pod opieką pani parkingowej i poszliśmy oglądać cud inżynierii wodnej III Rzeszy – śluzę Kanału Mazurskiego na trasie do Królewca. Nieskończone to dzieło miało podnosić/opuszczać statki między akwenami o różnicy poziomów 17 m! Imponujący rozmach tej, szkoda, że nieukończonej budowli. Beton mieli Prima sort, trzyma się nieźle, nie tak jak budynki
na łódzkim basenie „Fala”, które rozsypały się po trzydziestu latach. Wracamy na parking, a tu przykrość – powietrze uszło z koła i trzeba wymienić dętkę. Wespół w zespół zrobiliśmy to bardzo sprawnie i dalej w drogę. Chytra parkingowa odprowadziła nas wzrokiem bawiąc się od niechcenia ostrym szpilorkiem…Za Srokowem trasę GV poprowadzono śladem dawnej kolei. Aż do Kętrzyna jechaliśmy gruntową drogą, ale bez górek i dołów. I bardzo dobrze nam się jechało, aż usłyszeliśmy basowe pomruki kolejnej burzy. Wjechaliśmy do Kętrzyna przy pierwszych kroplach deszczu. Zaraz znaleźliśmy pizzerię z zadaszonym ogródkiem, w którym przeczekaliśmy nawałnicę, przy okazji spożywając obiad. Po dwóch godzinach burza się skończyła i wyszło słońce. Dojechaliśmy do Św.Lipki, gdzie w ośrodku Nova Mazury czekał na nas zamówiony domek. Cena niewygórowana, powód poznaliśmy już po chwili. Domek campingowy „późny Gierek” to mały zawilgocony przybytek, usytuowany na skarpie porośniętej lasem sosnowym. W pokojach mieszczą się tylko łóżka, na stół i krzesła nie ma miejsca. 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przed domkiem brakuje kawałka poziomej nawierzchni (tarasu, podestu itp.) Siedzimy więc na plastikowych krzesłach, przy plastikowym stoliku, na pochyłej skarpie rozmiękczonej przez nocną burzę. Komary rąbią jak opętane, a my spadamy co i rusz z krzeseł, których nogi wbiły się w grząski grunt. W końcu krzesło pode mną rozpada się na kawałki, a moje perfect body (zbliżone do kuli) toczy się po skarpie w dół, spragnione widocznie kontaktu z wodą. Koniec zabawy, nie ma na czym usiąść, nie będę podpierał krzywych sosen. Trzeba iść spać.

 25.06. PIĄTEK. ŚW. LIPKA – RESZEL - LIDZBARK WARMIŃSKI – WIELOCHOWO. 58 km

Zaskakująco dobre śniadanie, jak na ten ośrodek. Bufet szwedzki, z widokiem na jezioro. Bogaty wybór twarożków, sałatek, wędlin i serów. Herbata i kawa z mlekiem na koniec. Zjeżdżamy do Św.Lipki, lecz o tej porze sanktuarium pracuje już pełną parą. Trwa msza, nasze zwiedzanie jest dyskretne, a i tak ksiądz napomina Krzysia, że robi zdjęcia. Docieramy do Lidzbarka, po pewnych polowych przygodach. Otóż nawigacja poprowadziła nas przez polne drogi. Piękne miejsca, tylko kałuże po kolana, które nie sposób było ominąć. Piotrek próbował iść przez zboże, ale i tam woda . Trzeba było słyszeć piętrowe/Pietrowe przekleństwa! Zboże chłostało nogi Piotra, a on chłostał zboże klątwami. Woda wlewała się do butów Piotra, a on wylewał na nią wiadro pomyj. Rzucał mięsem, a pole obrzucało go błotem. Cóś wspaniałego!






 

 

 

 

 

 

 


 

 

 

 

 

 

 

Lidzbark piękny, omijamy zamek i wjeżdżamy na wzgórze obok rynku. Znajdujemy restaurację, gdzie spożywamy golonkę z widokiem na zamek. Widok musiał nam wystarczyć, po obfitym posiłku, popitym piwem, nie mieliśmy już ochoty zwiedzać tego niewątpliwie wspaniałego zabytku. A tu jeszcze trzeba przejechać ostatnie 8 km do Wielochowa. Wolno, bez pośpiechu, dotarliśmy na miejsce. Pozytywne wrażenia – pokój co prawda na piętrze, ale na dole letnia kuchnia z lodówką, miejsce na ognisko (gospodarz przyniósł drewno) i fantastyczny widok na jezioro. Agroturystyka nazywa się „Jankesówka” – atrakcyjne miejsce dla rowerzystów i nie tylko. Gospodarz stara się, by wszyscy byli zadowoleni. Siedzimy pod gwiazdami przy ognisku. Wcinamy kiełbaski i pijemy piwo z sympatycznym małżeństwem z Warszawy.


 

 

 

 

 

 

 

26.06.SOBOTA. WIELOCHOWO – PIENIĘŻNO – CZOSNOWO. 54 km

Smaczne śniadanie na pięknym tarasie. Domowe wędliny, sery i dżemy. Jajka prosto od chłopa i kawa z własnej plantacji. Ruszamy dalej, by dotrzeć do głównego szlaku GV. Wybrana przez nas polna droga była ostatnio mało używana, kończy się więc na zarośniętym chaszczami pagórku. K. i P. wracają, a ja
z Grzesiem postanawiamy przedrzeć się mimo wszystko. Trzeba tylko pokonać ok.300 m przez krzaki
i trawy. Ruszyliśmy jak walec skrzyżowany z kosiarką i po wylaniu hektolitra potu, po drugiej stronie pagórka znów pojawiła się droga. Docieramy do sklepu w Ignalinie, gdzie czekamy w cienistym miejscu na kolegów. Wszyscy razem jedziemy w kierunku Pieniężna. 

 Miasteczko zniszczone podczas końca wojny, do dziś nie odzyskało dawnej świetności. Jedynie imponujący kościół odbudowany po wojennych zawieruchach robi dobre wrażenie.Sklepy zamknięte na głucho (Covid?), w jedynej restauracji – wesele. Zjadamy coś w barze mieszczącym się w budynku nieczynnego dworca i zwiewamy z tego przygnębiającego miejsca. Jedziemy spokojną mało uczęszczaną drogą wiodącą do Braniewa. Górka, dołek, górka, dołek. Zakupy robimy w ostatnim dostępnym sklepie, w Płoskini i wreszcie osiągamy końcowy cel dzisiejszego etapu – Czosnowo. 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wsi nie widać, agroturystyka nazywa się „Farma w dolinie” i faktycznie, zjeżdżamy w dół do jednego z najładniejszych miejsc na naszej trasie. Przed skromnym domem jest cieniste miejsce, skąd można kontemplować piękno otoczenia. Przed nami staw okolony bujną roślinnością, coś jak ogród w stylu angielskim. Wśród kwiatów uwijają się motyle, śpiewają ptaki, kumkają żaby. Późnym wieczorem nad zaroślami zapalają się i gasną świetliki. Nie widziałem ich od 40 lat!


Poszliśmy obejrzeć konie. Stajnia pusta, zwierzęta są na wybiegu. Wygłupiamy się troszkę – Piotrek zarzuca na grzbiet siodło, ja okładam go szpicrutą. Piotr ze stępa przechodzi w kłus, a wreszcie w galop. Nie wiedzieliśmy, że z okna na piętrze budynku obserwuje nas córka gospodyni. Kiedy odchodziliśmy, poczułem między łopatkami jej rozbawiony wzrok. Konie nas usłyszały i przybiegły zobaczyć, kto tu wchodzi w ich kompetencje. Zarżały szyderczo widząc czterech podstarzałych ogierów. Wieczór minął nam miło, na ławeczce przed domem, bo noc ciepła, a komary niezbyt dokuczały.


27.06.NIEDZIELA. CZOSNOWO – BRANIEWO – FROMBORK – TOLKMICKO. 36 km

Gospodyni przyrządziła nam jajecznicę na skwarkach z wędzonego podgardla i tak pokrzepieni ruszyliśmy w kierunku Braniewa. To tylko 11 km, ale po obejrzeniu monstrualnej katedry, zachciało nam się pić. Usiedliśmy w gościnnym ogródku nad Pasłęką i uraczyliśmy się złotym napojem.



Po następnych 11 km osiągnęliśmy Frombork. Zalew Wiślany złoci się od słońca, wiatr niesie zapachy portu, czyli zepsutych ryb, wodorostów i ropy. Szybciutko zwiedzamy wzgórze katedralne z grobem Kopernika i myk! do knajpki w porcie, gdzie spożywamy ryby. Turbot, flądra, dorsz, szprotka. Musimy się wzmocnić, bo przed nami strome podjazdy w drodze do Tolkmicka. Nie było jednak tak źle,
jak myśleliśmy, wybraliśmy lajtowy wariant przez nadmorskie lasy i ok 16 dotarliśmy na miejsce. Nocleg Sami Swoi to pokoje gościnne nad lokalem gastronomicznym. Jesteśmy sami na piętrze, więc oprócz


2 pokoi i łazienki mamy do dyspozycji ogromny wygodny salon i kuchnię wyposażoną w to co trzeba. Zwiedzamy port (tramwaj wodny do Krynicy Morskiej), a następnie testujemy menu restauracji „Fregata”. Niestety brak ryb, więc zjadamy pizzę. Tolkmicko przyjemne, tylko te przygnębiające zarośnięte tory i nieczynna stacja kolejowa. Wracamy do naszej kwatery, gdzie czekają na nas miękkie kanapy i fotele. Oglądamy mecze EURO 2020, w przerwach wychodzimy na rozgrzany tarasik. Słońce zachodzi tam, gdzie należy, czyli chowa się w wodach zatoki. Jest kolejny magiczny wieczór, nie wiem, czy zniesiemy to bez szwanku na ciele i umyśle.


28.06. PONIEDZIAŁEK. TOLKMICKO – ELBLĄG 26 km

Przed nami Wzniesienia Elbląskie (190 m n.p.m.). Sprytnie omijamy je jadąc ścieżką rowerową poprowadzoną nasypem oddzielającym wody zalewu od depresyjnych łąk. W ten sposób docieramy do miejscowości Kadyny, a właściwie do baru na plaży obok ośrodka windsurfingu.

Pijemy napoje i podziwiamy turkusową wodę o konsystencji gęstej zupy szczawiowej. Następne miasteczko to Suchacz – słynne jak wiemy, ze zwycięskiej bitwy morskiej stoczonej z flotą krzyżacką w 1463 roku. Wjeżdżamy krótkim, ale za to bardzo stromym, podjazdem na drogę krajową do Elbląga. Bez trudu osiągamy cel naszego najkrótszego etapu (26 km) – camping nr 61. Camping jest świetnie położony, do starego miasta pięć minut spacerkiem. Kwatery przypominają nieco amerykańskie motele z filmów. Z zadaszonego tarasu wchodzi się bezpośrednio do pokoi z łazienkami. Na końcu budynku jest wspólna kuchnia, bogato wyposażona, z której korzystają mieszkańcy namiotów, kamperów, no i my. W smażalni nad kanałem są nienajgorsze ryby i zimne piwo Specjal. Smażony sandacz, frytki i sałatka. Snujemy się po nowym Starym Mieście. Każda kamieniczka jest inna, co nie znaczy, że ładna. W końcu lepsze to niż kwartały ruin, które widziałem na własne oczy 50 lat temu. Zmęczeni upałem odpoczywamy w lokalu przy zwodzonym moście.

Małe zakupy na kolację i wracamy na camping. Wieczorne słońce świeci w oczy, nad głowami brzęczy samolot z pobliskiego aeroklubu, a nad trawnikami ścieli się dym z lokalnej kotłowni. To nasz ostatni nocleg, spijamy więc wieczorne trunki w nastroju nieco nostalgicznym. Tydzień minął nie wiadomo kiedy. Nazajutrz wrócimy do domów, do żon, do pracy i szarej rzeczywistości.To tak, jakby to był sen. Przypomniał mi się wiersz sprzed paru lat, o budzeniu się ze snu z Elblągiem w tle. Zadziwiająca zgodność , zwłaszcza jeśli chodzi o zawartość kieszeni.

Śniłem raz, że w El Paso,
Z meksykańską hurysą,
Trwonię forsę wygraną w Las Vegas.

 Pstryk!W kieszeni pięć groszy,
Mijam właśnie Las Tuszyn
Jadąc do dalekiego El Blągas.

29.06.WTOREK. ELBLĄG – MALBORK - ŁÓDŹ

Bez problemu dotarliśmy porannym pociągiem do Malborka. Mamy prawie cztery godziny
do schnellzuga do Łodzi, więc jedziemy rowerami, by zwiedzić Zamek. Kupujemy bilety i zaopatrujemy się w elektrycznego przewodnika – urządzenie audiowizualne z GPSem. Ten mały przyjaciel szepcze ci do ucha informacje o zwiedzanych miejscach, włącza się i wyłącza we właściwych miejscach. Od mojej ostatniej wizyty na Zamku minęło jakieś piętnaście lat. Różnica jest ogromna. Zamek niski – odbudowany, nie uświadczysz tu żadnej ruiny. Centrum biletowo – przewodnickie nowoczesne. No nie ma się do czego przyczepić.






A samo zwiedzanie fantastyczne! Podziw budzi nie tylko rozmach dawnych budowniczych tego założenia, ale i ogrom prac konserwatorskich widocznych na każdym kroku. Zwiedzam piękne ogrody różane Wielkiego Mistrza. Właśnie jest pora kwitnienia tych pięknych pachnących kwiatów. Podziwiam kunszt ogrodników, choć dosyć krótko, bo upał nie do zniesienia. Chowam się w mrocznym kościele, odrestaurowanym  ale z zachowanymi śladami po zdobywaniu go przez Armię Czerwoną w 1945 roku. Te skurwiele ustawili czołgi po drugiej stronie Nogatu i dla zabawy zamienili ten cud ludzkiej myśli w stertę gruzu. Wielki szacun dla ludzi, którzy odbudowali Zamek
i zmienili go w perłę światowego dziedzictwa. Wieża niedostępna – ograniczenia Covidowe. Nawet się ucieszyłem, bo nogi bolą, a pewnie wlazłbym na górę, gdyby było można. W centrum gastronomicznym na podzamczu zjadamy ostatni posiłek. Piję smakowite wytrawne piwo „Krzyżackie” z nutą tymianku i kolendry. Kupujemy jeszcze regionalne sery i tak zaopatrzeni wsiadamy do pociągu relacji Kołobrzeg – Łódź, który z godzinnym opóźnieniem dowozi nas do rodzinnego miasta.

Robimy sobie ostatnią fotkę przed dworcem Łódź- Fabryczna i rozjeżdżamy się do domów. Nie wszyscy, bo razem z Piotrem zatrzymujemy się na dosłownie ostatnie piwo w klubokawiarni „Kipisz”
nad stawem obok Białej fabryki Geyera. Miejsce to jest godne polecenia, jego miły klimat spowodował, że większość relacji z naszej wyprawy powstała w tym miejscu.

KONIEC

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz