wtorek, 13 kwietnia 2021

Międzyzdroje - Hel, czerwiec 2020

 Ale ja Panu nie sprzedam tych biletów! – sapnęła kasjerka.

- Ale jak to? – zdumiałem się.

- A jak Pan wsadzi te cztery rowery do autobusu?- kobieta wbiła we mnie badawcze spojrzenie.

Poczułem, że występuję w „ukrytej kamerze” - Jaki autobus ?!!! 

- Jestem na dworcu PKP i przecież kupuję bilety na pociąg? – krzyknąłem z ostateczną rozpaczą.

- To Pan nie wie, że remontowana jest linia do Kutna i wprowadzono zastępczą komunikację autobusową? Panie, cztery rowery do autobusu, w porannym szczycie? Bądź Pan poważny!

Tak, stałem się bardzo poważny i odstąpiłem od kupowania biletów dla czterech osób jadących
z rowerami z Łodzi do Międzyzdrojów.

Jakiś czas później, w końcu udało się kupić te bilety na podróż z przesiadkami: Łódź-Poznań, Poznań-Szczecin, Szczecin-Międzyzdroje.

Ruszamy rankiem 19 czerwca. W Poznaniu znów polski surrealizm – wsiadamy do pociągu prowadzącego przewóz rowerów „wagonami nieprzystosowanymi do przewozu rowerów”, o czym informuje kartka przylepiona do szyby wagonu. W ciasnym przejściu pojawia się  ostatecznie około dziesięciu rowerów i do samego Szczecina trwa awantura z konduktorem i pozostałymi podróżnymi.

Po dwunastu godzinach podróży wytaszczamy rowery w Międzyzdrojach i otuleni lekką mżawką docieramy do campingu Gromady. Domek cuchnie stęchlizną i zimowym chłodem.


Testujemy pierwsze piwo na tarasie kawiarni na deptaku, ale gwałtownie zapada zmierzch i wracamy do domu. Dezynfekujemy wnętrza środkiem bakterio i grzybobójczym.

20 czerwca 2020.

Pierwszy etap rozpoczynamy od ostrego podjazdu prowadzącego do wjazdu na teren Wolińskiego Parku Narodowego. Jedziemy szlakiem turystycznym wśród pięknych okoliczności przyrody, aż docieramy do zagrody żubrów, gdzie robimy pierwszy przystanek. Jest dosyć ciepło, więc Piotrek odpina nogawki spodni i zostawia je przewieszone na płocie. Wiszą tam do dziś, jak sądzę,
po co komu takie nogawki luzem?

A potem , jak podaje przewodnik: „Na odcinku Międzyzdroje - Warnowo na terenie Wolińskiego Parku Narodowego nawierzchnia jest utwardzona, ale ostatnie 2 km znajdujące się na terenie Lasów Państwowych są piaszczyste bądź błotniste.” Dokładnie tak: piaszczyste. Nie da się przejechać obciążonym rowerem z sakwami, co odczuwamy na własnej skórze. Prowadzimy rowery przez sypki piasek pocąc się obficie. Dodatkowo skórę chłodzi mżawka, której lepki kompres towarzyszy nam aż do hotelu Armada w Dziwnowie. Jest to lokal z restauracją, prowadzony przez niejakiego Cywila Krzysztof Cywiński), gdzie zjadamy pyszny i ciepły obiad.


Zmieniamy kompresy i dalej w drogę.

Pokrzepieni na ciele przejeżdżamy przez Pobierowo, Trzęsacz, Rewal. Morza nie widać – tam, gdzie powinno być, kłębi się biały tuman.




Dobra ścieżka, ale na podjeździe do kwatery w Niechorzu, Grzesiek łapie gumę na ostatnich stu metrach szutrowej drogi. Podziwiamy niesamowitą wprawę trenera II klasy i byłego zawodnika w usuwaniu awarii. Zrobiliśmy 64 km. Nocujemy w holenderskiej przyczepie campingowej, na obrzeżach Niechorza.


21 czerwca

Zgodnie z prognozą pogody leje do 11 rano, potem deszcz ustaje i ruszamy dalej. W barze „U Cywila” w Niechorzu czeka na nas Piotrek, który gustuje w rybnych śniadaniach. Piotr dobrze zna te tereny i mijając Pogorzelicę prowadzi nas dawną wojskową drogą w kierunku Mrzeżyna. Okropnie trzęsie – betonowe krótkie płyty, a potem bruk z granitowej kostki. I tak przez 12 km! Ręce bolą i drętwieją. Zęby dzwonią. Wychylamy się na plażę.



Zero widoczności, za to mżawka i wiatr. W Mrzeżynie jesteśmy umówieni z córką Krzysia – Joanną, która to wręcza Ojcu prezent z okazji nadchodzącego Dnia. Zjadamy w barze małą przekąskę, spłukujemy piwem i ruszamy w kierunku Kołobrzegu, do którego docieramy przez Rogowo, Dźwirzyno i Grzybowo około 17. Domek w porządku,ale nie można nic zostawiać bez opieki, bo wszystko kradną ogromne krzykliwe mewy.


Dlatego prezent na Dzień Ojca krąży z rąk do rąk i po chwili mewa porywa pustą litrową flaszkę po whisky. Odlatuje skrzecząc okropne wyrazy rozczarowania w ptasim języku.

22 czerwca

Grzegorz z Krzysiem odwiedzają kołobrzeski Decathlon i wracają z niesamowitym łupem – przecenione jednoczęściowe kostiumy a’la Borat, z żelową wkładką w kroku. Szelki prują się radośnie, ale jakoś wytrzymują do końca wyjazdu. Ruszamy wzdłuż brzegu morza i nagle! w Ustroniu, znienacka, wychodzi po raz pierwszy słońce! Świętujemy ten fakt na tarasie miłego baru, morze jest na swoim miejscu, piwo smaczne i nareszcie wiemy, dlaczego tu jesteśmy.




Mijamy piękny rezerwat przyrody, pełen ptaków i bagiennych roślin. Docieramy do Chłopów, gdzie w rybnym barze zjadamy pysznego smażonego turbota, który dodaje nam sił w dalszej drodze. Najlepszy jak do tej pory odcinek Baltic Velo – ścieżka nowa, asfaltowa.

Jak paniska mijamy Gąski, Mielno, Unieście. W Łazach męska decyzja – odbijamy w głąb lądu, aby ominąć jezioro Bukowo. Jedziemy przez pola barwione zbożem rozmaitem i w końcu, w Dąbkach, wynajmujemy domek w ośrodku „Bursztyn”.

Służba zdrowia ośrodka nie żartuje – jesteśmy przebadani przez pielęgniarkę, zbadana temperatura, ciśnienie i prostata. Domek fajny, z żalem rozstajemy się z nim, aby zjeść kolację w mieście i zrobić zakupy. Przejechaliśmy ok.70 km.

23 czerwca

Przez Bobolino docieramy do Darłowa, gubimy się nieco, przez co nie oglądamy zamku i grobu króla Eryka.:( Za to piękna ścieżka do Jarosławca dostarcza nam pozytywnych wrażeń. Szczególnie
w miejscowości Wicie, gdzie gasimy pragnienie miejscowym złocistym napojem. Odpoczywamy dłuższą chwilę grzejąc stare kości w czerwcowym słoneczku. Nareszcie nastał odpowiedni klimat, tego nam było trzeba.






W Ustce spożywamy wspaniały obiad w portowej knajpce. Do Poddąbia zostało
10 km, przez pachnący sosnowy las – szlakiem zwiniętych torów. ( przez Ruskich w 1945).

Wynajmujemy pokój w ośrodku Afrodyta i idziemy na plażę. Stromy klif stanowi wyzwanie dla zmęczonych nóg, po 73 km jazdy. Schody? No trudno. Po raz pierwszy na tej wyprawie moczę nogi
w Bałtyku. Woda ciepła. Całe 16 stopni. Za to z powrotem 200 stopni pod górę.



24 czerwca

Opuszczamy gościnne Poddąbie, trasa biegnie przez las, potem szosą do Rowów.


Kierujemy się na Kluki, gdzie w skansenie spodziewamy się zjeść obiad. Gdzie tam! Karczma w Klukach spaliła się rok temu, w wiosce nie ma nawet sklepu, a drogowskaz Baltic velo kieruje nas nas na podejrzanie podmokłe łąki. Ostrzegam : nie jedźcie tą drogą, nawet z psem Sabą. W pustyni i w puszczy to „małe miki” w porównaniu z tą trasą. Jakiś geniusz wymyślił drewniane podesty, które miały ułatwić pokonanie bagiennych terenów. Ale one zaczynają się 60 cm ponad terenem i podobnie kończą!!! Brniemy jak poszukiwacze Eldorado przez wilgotne zarośla, jest gorąco i otaczają nas setki natrętnych much. Najgorszy odcinek całej wyprawy. Docieramy ostatkiem sił do wsi Izbica, gdzie cienisty ogródek sklepu spożywczego ratuje nasze ciała i dusze. Porzucamy zdradzieckie Baltic Velo i szosami docieramy, po wielu trudach do Łeby. Jest parę górek i wiatr w mordę. Na miejscu zjadamy dobrą rybkę w smazalni Stavrosa.


Domek w Łebie OK. Ciepły wieczór, ale i tak palimy ogień w kominku. Krzysiek w nocy wietrzy pokój i napuszcza setki komarów.

25 czerwca

Morderczy podjazd za Sarbskiem niszczy nasze morale. 12% podjazd  to za dużo na poranne wyzwanie. Wieczorem niestraszne nam nawet 40 %, teraz prowadzimy rowery pod górę. Tylko nasz ambitny były zawodnik, Grzegorz, wjechał pod górę na pedałach. Odpoczywamy w najbliższym sklepie spożywczym, regenerując organizmy serdelkiem, bułką i piwem. Trasa rowerowa bardzo źle oznaczona, ale i tak trafiamy ostatecznie do Białogóry. W Dębkach zjadamy pizzę i nareszcie Karwia.


Ośrodek Delta – przyjazny dla dzieci, których hordy przewalają się do późnej nocy. Siedzimy pod rogatym księżycem przed naszą kwaterą, z zatyczkami w uszach. Na szczęście alkohol stępia zmysły
i wrzaski dzieciarni traktujemy z pobłażliwym uśmiechem. Rozgrywam z Piotrem morderczy mecz w ping-ponga w świetlicy.

26 czerwca

Karwia jest ohydna, ten sam syf , co 20 lat temu. Robimy poranne zakupy na śniadanie i uciekamy z tego miasteczka do Jastrzębiej Góry.

Góry – tak, sporej góry, na miejsce dojeżdżamy spoceni i zasapani. Zasiadamy w porannym barze, aby wyrównać oddech i uzupełnić elektrolity. Potem już bez problemu mijamy Rozewie, Cetniewo
i Władysławowo.



Przed nami zaczyna się Hel. Ścieżka prowadzi wśród krzewów kwitnących dzikich róż i czarnego bzu. Pachnie nieziemsko, a po prawej stronie błyszczy złota Zatoka Pucka. Nie ma pośpiechu – zatrzymujemy się w Chałupach na piwko, a w Juracie na obiad.



Rano zadzwoniłem do Kobiety wynajmującej nam domek na Helu. Dobrze zrobiłem, bo zmobilizowałem ją do ostatecznego przygotowania domku . O siedemnastej domek jest gotów na nasze przyjęcie – trawa skoszona, niestety podjazd tonie w czarnym pylistym piachu. Po zostawieniu bagaży w domku, jedziemy na koniec cypla, na ostateczne zakończenie zaplanowanej trasy. Znajdujemy najdalej położony bar na końcu świata. Moczymy ostatni raz nogi w Bałtyku  i pijemy piwo. Smakuje jak Zwycięstwo. 436 km w siedem dni.


Wieczór wesoły, lecz koszmarne kacze schody na piętro i nieprzymocowana poręcz, ograniczają wieczorne spożycie napojów wyskokowych.

27 czerwca

Szynobusem do Gdyni. Mamy wolną godzinkę, więc rowerami na skwer Kościuszki, gdzie spożywamy królewskie śniadanie. Uprzejmy Kapitan Żeglugi Wielkiej  robi nam pamiątkowe zdjęcie.



Koniec koszmaru. Wracamy ekspresem przez Warszawę Wschodnią, gdzie przesiadamy się na łódzki pociąg. Jadę ulicą Kilińskiego do domu i myślę: To już? Niestety, tak. KONIEC.

 

2 komentarze: