czwartek, 29 sierpnia 2019

Impresje lwowskie.

11.08. Przemyśl - Lwów

Apartamenty Przemyśl przenocowały nas po długiej samochodowej podróży z Łodzi.
Ogromne lustro, vis-a-vis wygodnego łóżka, zachęcało do erotycznej zabawy, lecz objawiało również niemiłą prawdę o niedoskonałościach prawie sześćdziesięcioletniego ciała...
   Piękny dworzec o poranku, nastroił nas na austro-węgierską nutę i w rytm zamaszystego wiedeńskiego walca wsiedliśmy do lwowskiego pociągu. Wagony nie były nowe, swoją świetność przeżywały za czasów sowieckich. Odstały swoje na słonecznej bocznicy i we wnętrzach panował iście tropikalny klimat. Okna oczywiście nieotwieralne, wentylacji brak.
Pokryte dermą siedzenia stapiały się z ciałem pasażera w jedną klejącą masę. Trudny wybór - czy wachlować się paszportem, czy zastygnąć w oszczędzający energię słup soli? Zapadłem w lepki letarg, który przerwały celniczki. Już granica? Już.
Ukraińska celniczka była nieco ironicznie dowcipna, bo spytała:
- Ciepło? Co? -
- Tak - słabo odpowiedzieliśmy, jak to zwykle robią roztopione kałuże.
Pociąg przejechał granicę i nastąpił cud - włączono nadmuch.
Zaczerpnąłem pełną piersią powietrze pachnące zbożem rozmaitem, z lekką nutką wilgoci rozpylonej przez porohy na Dnieprze. I było dobrze.
Wnet dotarliśmy do Lwowa. Przedarliśmy się przez dworcowy tłum i wsiedliśmy do tramwaju nr 6.
Rozgrzany i duszny wagon tego pojazdu nie zrobił na nas większego wrażenia. Turkocząc walizkami
na nierównym lwowskim bruku, dotarliśmy do hotelu na Prospekcie Svobody nr 10.
Nasz pokój znajduje się na poddaszu ( 4 piętro) wyremontowanej kamienicy, której obszerna klatka schodowa nieodparcie pobudza myśli samobójcze. Zwłaszcza podczas przymusowego postoju na 2 piętrze, spowodowanego zadyszką. Lukarna w dachu daje niewiele dziennego światła i zero szans na podziwianie panoramy miasta, ale mamy inne "okno na świat", czyli duży płaski telewizor i klimę!
Odświeżeni wyruszamy do miasta, żeby coś zjeść. Słynne RIBS&STICS są nieosiągalne, kolejka oczekujących na wolne miejsca jest ogromna. Zadowalamy się obiadem w MEAT&JUSTICE na tyłach klasztoru Benedyktynów i też jest dobrze.
Szaszłyk wieprzowy, barania kiełbasa, pieczone ziemniaki i surówka zostały spłukane jasnym pszenicznym piwem Zaria.



Wmieszaliśmy się w tysięczne tłumy turystów, które wyległy na uliczki starego miasta, bo to niedziela i sezon urlopowy. Włóczymy się tu i tam, odwiedzamy manufakturę czekolady, odpoczywamy w uroczym zaułku na końcu Wirmeńskiej, pijąc piwko w ogródku Dzyngi.
   Zapadł zmierzch.
Przebrani w stroje wieczorowe udaliśmy się do restauracji SAŁO, która znajduje się dwa domy od naszego hotelu. Polecił nam ją nasz syn, który był tam 2 miesiące wcześniej.
Schodzi się na poziom -1 i tam, w tej piwnicznej świątyni słoniny i samogonu poczuliśmy pozytywne wibracje. Oboje z żoną lubimy słoninę, zwłaszcza wędzoną. Ja dodatkowo lubię dobry bimber.
Zamówiliśmy talerz 14 różnych przekąsek ze słoniny na czarnym chlebie oraz "sushi" z paprykowanej słoniny, do tego kieliszek bimbru (samogonki) , który okazał się tak smaczny, że został jeszcze dwukrotnie powtórzony.

Zostaliśmy jeszcze namówieni do spróbowania innego "sushi" w ukraińskim stylu z białej słoniny z musztardą, ogórkiem i czymś więcej.
Rozweseleni na duchu i pokrzepieni na ciele przespacerowaliśmy się do Opery i z powrotem, wdychając wonne powietrze letniej lwowskiej nocy.
Materace w hotelowym łóżku były wygodne i sprowadziły wnet dobry sen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz