niedziela, 11 lutego 2018

Złoto Pilicy - słowo od autora


Początek roku 1584.
Po zamarzniętych gościńcach środkowej Polski przemieszcza się kolumna wozów wiozących niezwykłych podróżników. To John Dee oraz Edward Kelley, wraz z rodzinami i gromadką służby, zmierzają w kierunku Krakowa. Obaj Anglicy, będący uczonymi i czarnoksiężnikami, zostali zaproszeni do Polski przez Olbrachta Łaskiego, wojewodę sieradzkiego, człowieka o wielkich ambicjach politycznych, pretendenta do tronu mołdawskiego. John Dee, wszechstronny uczony         o wielorakich talentach - kartograf, matematyk, alchemik – dotarł do granic poznania szesnastowiecznej nauki. Zwrócił się w kierunku wiedzy tajemnej, magii i okultyzmu. Z pomocą medium, magicznych kryształów oraz luster, rozmawiał z aniołami i poznawał boskie tajemnice.
Jego towarzysz, Edward Kelley alias Talbot, to postać zgoła inna. Uzdolnione medium, które pozwoliło łatwowiernemu Mistrzowi Dee, nawiązać kontakt ze światem duchów.  Genialny hochsztapler, który za pomocą sztuczek optycznych, potrafił oszukać nie tylko naiwnego uczonego, ale i najtęższe umysły epoki, z królową Elżbietą włącznie. Klienci spółki Dee&Kelley widzieli i słyszeli na własne uszy duchy schodzące po promieniu światła w pracowni czarnoksiężników. Kelley rozmawiał z nimi po enochiańsku,  tłumaczył na angielski, a Dee skrupulatnie notował w okazałej księdze.
Jednakże krytyka i ocena postaci naszych czarodziejów nie może być tak jednoznacznie negatywna. Podczas jednej z sesji, Kelley  miał wizję, która pokazywała ścięcie królowej Marii Stuart w 1587 roku. Poza tym przewidział  próbę inwazji hiszpańskiej na Anglię w 1588 i jej sromotną klęskę. Trzy lata wcześniej i to ze szczegółami!!
Podróż do Polski była spowodowana przyczynami ekonomicznymi. Bogaty (jak się wydawało) sponsor, polski magnat, nazywany „księciem Alasco”, roztoczył przed niezbyt bogatymi i bez stałych dochodów czarodziejami, wizję wspaniałych zarobków na dworze króla Polski Stefana Batorego, a zwłaszcza opiekuna alchemików, cesarza Rudolfa II Habsburga. Po wielu niebezpiecznych przygodach, dotarli wreszcie do rodowej siedziby rodu Łaskich – miasta Łask. Rozczarowanie ich nie miało granic! Ich pryncypał był zrujnowany, na skraju bankructwa, o czym przekonali się na miejscu. Jedyne przyzwoite miejsce na odpoczynek, po trudach ryzykownej podróży, znaleźli w domu proboszcza łaskiego kościoła. Wreszcie na początku marca wyruszyli przez Piotrków, Sulejów i Miechów, by 13 dnia tego miesiąca dotrzeć do Krakowa. Dalsze dzieje czarodziejów można poznać dzięki  bogatej literaturze epoki.
Z postaciami angielskich magów i alchemików powiązana jest historia tzw Księgi Voynicha. https://pl.wikipedia.org/wiki/Manuskrypt_Wojnicza Tajemniczy manuskrypt , bogato ilustrowany i napisany tajemnym, nierozszyfrowanym do dziś językiem, przypuszczalnie pochodzący z XV/XVI w. Natrafiłem na ciekawe opracowanie dotyczące autorstwa manuskryptu.
Voynich Manuscript  (The “Book of Dunstan”) coding and decoding methods. 
Autor, Alexander G. Ulyanenkov, dowodzi że „księga Voynicha” zwana inaczej „księgą Dunstana” była spreparowana przez  Edwarda Kelleya,   w celu  sprzedaży bogatemu potencjalnemu miłośnikowi nauk tajemnych i czarów. Może powstała podczas przerw w  ponad półrocznej podróży do Polski?
Podczas częstych wizyt w Sulejowie i okolicy, w mojej głowie powstał pomysł na powieść,   w której odległe czasy i postacie można połączyć wątkiem fabularnym z osobą bardzo zasłużoną dla miasta Łodzi, a mianowicie angielskim inżynierem Williamem Heerleinem  Lindleyem.
Lindley zatrudniony został przez ówczesne władze na pocz. XX w do opracowania projektów  systemu wodno-kanalizacyjnego dla Łodzi. Szukając dla stale rosnącego miasta (400 tys. mieszkańców w 1901 r.!) zaopatrzenia w wodę, odbył wiosną 1901 roku dwa rekonesanse wzdłuż rzeki Pilicy, w okolicach Sulejowa i Tomaszowa. Umieszczając młodego Stefana Skrzywana w roli asystenta angielskiego inżyniera puściłem wodze fantazji. Jest to jak najbardziej realistyczna fikcja.
Moje fascynacje zabytkami ziemi sulejowskiej, takimi jak pocysterskie założenie klasztorne w Podklasztorzu z romańskim kościołem Św. Tomasza Kantuaryjskiego, a także walory przyrodnicze okolicy, spowodowały osadzenie akcji wśród nadpilickich łąk i rzecznych meandrów. „Niebieskie Źródła”, malownicze zakola Pilicy, groty w Nagórzycach, to miejsca znane mi od dzieciństwa i warte przybliżenia szerszemu gronu odbiorców.  Poszukiwanie skarbów, tajemnicze podziemia, pościgi i ucieczki, to cechy powieści przygodowej, stale obecne w chłopięcej wyobraźni mężczyzny dobijającego prawie do sześćdziesiątki. Wątek kryminalny i wtręty odnoszące się do dzieł literackich i filmowych, próbują uatrakcyjnić fabułę powieści. Autor „puszcza oko” do czytelnika, licząc na wspólną dobrą zabawę i chwilowe oderwanie się od prozy życia.
Książka ukaże się niebawem w wydawnictwie internetowym RIDERO pod tytułem „Złoto Pilicy”
Życzę miłej lektury.
J. Bogusiak

1 komentarz:

  1. Od wieków wątki kryminalne i tajemne inspirują artystów. Wszak są one również tłem prawdziwego
    świata. Rozwiązanie zagadki ukrytego zabójcy, odsłonięcia prawdy, odkrywania skarbu, mają niezwykły
    walor każdej powieści. Nie inaczej jest w książce Jarosława Bogusiaka. Autor stara się wprowadzić
    czytelnika w świat lekko zaczarowany. Z pewnością jest on pociągający, tym bardziej dla kogoś, kto
    interesuje się historią i okolicami Łodzi. Do tej pory nikt – w ogólnie dostępnym obiegu – nie pokusił
    się o taki zabieg literacki. Pomysł się broni. Przemieszanie okresów, w których dzieje się opowiadana
    historia ma ułatwić, a jednocześnie jeszcze bardziej zaciekawić. Z tego Autor wywiązuje się wzorowo.
    Wydaje się jednak, że chciałoby się krzyknąć: „Panie Pisarz, powiedz Pan coś więcej! Nie stawiaj kropki
    tam, gdzie mógłbyś wstawić dalszy akapit!”. Czytając powieść, nieuchronnie pojawia się porównanie
    do „Imienia Róży”. Tam Umberto Eco – malując rozbudowany wątek zagadki, morderstw i ciemnych
    stron życia – ukazuje tło historyczne, lodowate mury starego opactwa, średniowiecznego mroku.
    Właśnie z takiego porównania pojawia się owe zawołanie. Chciałoby się więcej.
    Budujące się napięcie – w wielu miejscach – zahamowane jest przez krotochwilny, choć niejako
    barokowo rozbudowany humor. Zwroty, zachowania, okrzyki bohaterów są wprost wyjęte z czasów
    daleko bardziej wykraczających poza przełom XIX i XX wieku. Czytelnik może zastanawiać się, czy jest
    to mrugnięcie do niego okiem, czy też chęć użycia konwencji wręcz postmodernistycznej. Obstawiam
    to pierwsze. Przyjmuję to mrugnięcie. Jest ono – choć sympatyczne – zbyt często tu obecne. Czy
    „cipowaty wygląd”, „rozliczanie VAT”, „ fuck” padłyby w tamtych okolicznościach? „Nasi tu byli”
    z pewnością stawia kropkę nad „i” tych rozważań. Tym samym nastrój niezwykłości, wręcz
    metafizyczności, w kilku momentach pryska. Może i powinien? Może tak lepiej? Jest to indywidualna
    ocena. Osobiście wolę płynąć po „arcydzięglach, macierzankach, dziewannach” i budującej grozę
    osłonie nocy, płynącej łodzi, zmarzniętej rzece.
    Trzeba jednak też przyznać, że pojawiają się sformułowania warte zapamiętania, wręcz włączenia do
    codziennego języka. Wzbudzają one uśmiech i pozytywne emocje. Czyż nie urocze jest określenie:
    „poślubiona kukła bez charakteru i osobowości”? Każdy w tej sytuacji, siłą rzeczy, przyrównuje je do
    swych własnych doznań.
    Czytając kolejne rozdziały warto byłoby wyrównać tempo. Choć, co jest oczywiste, nie zawsze musi być
    ono takie samo. W wielu momentach powinno być bardziej wartkie. Zasadniczo mniej „skaczące”, bez
    nagłego zatrzymania, bez wspomnianej wcześniej kropki. Dotyczy to też skrótów myślowych. Ponętna
    jest zawsze myśl prędkiego dotarcia do celu. Jednak często sama droga bywa bardziej ujmująca niż
    osiągnięcie mety. Tak, jak początkowa droga bohaterów przez bagniste drogi XVI-wiecznej krainy
    centralnej Polski.
    Opisywane miejsca, ich nazwy są wielką wartością. Czytelnik z Łodzi widzi je wręcz na co dzień,
    a przynajmniej zna z wcześniejszych odwiedzin. Włączenie wyrazistych postaci dodaje uroku i ubarwia
    fabułę. Sam wątek „angielski” jest już wyjątkowy. To samo dotyczy wtrąceń wierszowanych, piosenek,
    innych utworów literackich – w tym w językach obcych.
    Niewątpliwie – nienazwane jeszcze – dzieło Jarosława Bogusiaka jest ciekawe. Miejscami wręcz
    zaskakuje. Bardzo pozytywnie. Przede wszystkim zapada w pamięć. Mogłoby stać się kanwą komiksu.
    Wtedy zyskałoby – nomen omen – formę bardziej obrazkową. Może przytoczone skróty myślowe
    i tempo nie byłby widoczne? Tak, czy inaczej, należą się brawa. Od razu pojawia się pytanie, co dalej?
    Panie Bogusiak, do pióra! W końcu bohaterowie powieści lubią żyć i na innych stronicach prowadzić
    czytelnika po nowych przygodach. Podsumowując, redaktor z New York Times – używając tylko jednego
    słowa, które promowałoby książkę na jej okładce – rzekłby: „Inspirujące!”. Podpisuję się pod tym.
    Bartosz Rzętkiewicz, 04/08/2017

    OdpowiedzUsuń