Początek
roku 1584.
Po zamarzniętych gościńcach środkowej Polski przemieszcza się
kolumna wozów wiozących niezwykłych podróżników. To John Dee oraz Edward
Kelley, wraz z rodzinami i gromadką służby, zmierzają w kierunku Krakowa. Obaj Anglicy, będący uczonymi i czarnoksiężnikami, zostali zaproszeni do Polski przez Olbrachta Łaskiego,
wojewodę sieradzkiego, człowieka o wielkich ambicjach politycznych, pretendenta
do tronu mołdawskiego. John Dee, wszechstronny uczony o wielorakich talentach - kartograf, matematyk,
alchemik – dotarł do granic poznania szesnastowiecznej nauki. Zwrócił się w
kierunku wiedzy tajemnej, magii i okultyzmu. Z pomocą medium, magicznych kryształów oraz luster, rozmawiał z
aniołami i poznawał boskie tajemnice.
Jego
towarzysz, Edward Kelley alias Talbot, to postać zgoła inna. Uzdolnione medium,
które pozwoliło łatwowiernemu Mistrzowi Dee, nawiązać kontakt ze światem
duchów. Genialny hochsztapler, który za
pomocą sztuczek optycznych, potrafił oszukać nie tylko naiwnego uczonego, ale i
najtęższe umysły epoki, z królową Elżbietą włącznie. Klienci spółki
Dee&Kelley widzieli i słyszeli na własne uszy duchy schodzące po promieniu
światła w pracowni czarnoksiężników. Kelley rozmawiał z nimi po
enochiańsku, tłumaczył na angielski, a
Dee skrupulatnie notował w okazałej księdze.
Jednakże
krytyka i ocena postaci naszych czarodziejów nie może być tak jednoznacznie
negatywna. Podczas jednej z sesji, Kelley
miał wizję, która pokazywała ścięcie królowej Marii Stuart w 1587 roku. Poza
tym przewidział próbę inwazji
hiszpańskiej na Anglię w 1588 i jej sromotną klęskę. Trzy lata wcześniej i to
ze szczegółami!!
Podróż
do Polski była spowodowana przyczynami ekonomicznymi. Bogaty (jak się wydawało)
sponsor, polski magnat, nazywany „księciem Alasco”, roztoczył przed niezbyt
bogatymi i bez stałych dochodów czarodziejami, wizję wspaniałych zarobków na
dworze króla Polski Stefana Batorego, a zwłaszcza opiekuna alchemików, cesarza Rudolfa II Habsburga. Po wielu
niebezpiecznych przygodach, dotarli wreszcie do rodowej siedziby rodu Łaskich –
miasta Łask. Rozczarowanie ich nie miało granic! Ich pryncypał był zrujnowany,
na skraju bankructwa, o czym przekonali się na miejscu. Jedyne przyzwoite
miejsce na odpoczynek, po trudach ryzykownej podróży, znaleźli w domu
proboszcza łaskiego kościoła. Wreszcie na początku marca wyruszyli przez
Piotrków, Sulejów i Miechów, by 13 dnia tego miesiąca dotrzeć do Krakowa. Dalsze dzieje
czarodziejów można poznać dzięki bogatej
literaturze epoki.
Z
postaciami angielskich magów i alchemików powiązana jest historia tzw Księgi
Voynicha. https://pl.wikipedia.org/wiki/Manuskrypt_Wojnicza
Tajemniczy manuskrypt , bogato ilustrowany i napisany tajemnym, nierozszyfrowanym do dziś językiem, przypuszczalnie
pochodzący z XV/XVI w. Natrafiłem na ciekawe opracowanie dotyczące autorstwa
manuskryptu.
Voynich
Manuscript (The “Book of Dunstan”)
coding and decoding methods.
Autor, Alexander G.
Ulyanenkov, dowodzi że „księga Voynicha” zwana inaczej „księgą Dunstana” była spreparowana
przez Edwarda Kelleya, w celu
sprzedaży bogatemu potencjalnemu miłośnikowi nauk tajemnych i czarów. Może
powstała podczas przerw w ponad
półrocznej podróży do Polski?
Podczas
częstych wizyt w Sulejowie i okolicy, w mojej głowie powstał pomysł na powieść, w której odległe czasy i postacie można połączyć wątkiem fabularnym z osobą
bardzo zasłużoną dla miasta Łodzi, a mianowicie angielskim inżynierem Williamem
Heerleinem Lindleyem.
Lindley
zatrudniony został przez ówczesne władze na pocz. XX w do opracowania
projektów systemu wodno-kanalizacyjnego
dla Łodzi.
Szukając dla stale rosnącego miasta (400 tys. mieszkańców w 1901 r.!)
zaopatrzenia w wodę, odbył wiosną 1901 roku dwa rekonesanse wzdłuż rzeki
Pilicy, w okolicach Sulejowa i Tomaszowa. Umieszczając młodego Stefana Skrzywana w roli
asystenta angielskiego inżyniera puściłem wodze fantazji. Jest to jak
najbardziej realistyczna fikcja.
Moje
fascynacje zabytkami ziemi sulejowskiej, takimi jak pocysterskie założenie
klasztorne w Podklasztorzu z romańskim kościołem Św. Tomasza Kantuaryjskiego, a także
walory przyrodnicze okolicy, spowodowały osadzenie akcji wśród nadpilickich łąk
i rzecznych meandrów. „Niebieskie Źródła”, malownicze zakola Pilicy, groty w
Nagórzycach, to miejsca znane mi od dzieciństwa i warte przybliżenia szerszemu
gronu odbiorców. Poszukiwanie skarbów,
tajemnicze podziemia, pościgi i ucieczki, to cechy powieści przygodowej, stale obecne w chłopięcej wyobraźni
mężczyzny dobijającego prawie do sześćdziesiątki. Wątek kryminalny i wtręty
odnoszące się do dzieł literackich i filmowych, próbują uatrakcyjnić fabułę powieści. Autor „puszcza oko” do
czytelnika, licząc na wspólną dobrą zabawę i chwilowe oderwanie się od prozy
życia.
Książka ukaże się
niebawem w wydawnictwie internetowym RIDERO pod tytułem „Złoto Pilicy”
Życzę miłej lektury.
J. Bogusiak
Od wieków wątki kryminalne i tajemne inspirują artystów. Wszak są one również tłem prawdziwego
OdpowiedzUsuńświata. Rozwiązanie zagadki ukrytego zabójcy, odsłonięcia prawdy, odkrywania skarbu, mają niezwykły
walor każdej powieści. Nie inaczej jest w książce Jarosława Bogusiaka. Autor stara się wprowadzić
czytelnika w świat lekko zaczarowany. Z pewnością jest on pociągający, tym bardziej dla kogoś, kto
interesuje się historią i okolicami Łodzi. Do tej pory nikt – w ogólnie dostępnym obiegu – nie pokusił
się o taki zabieg literacki. Pomysł się broni. Przemieszanie okresów, w których dzieje się opowiadana
historia ma ułatwić, a jednocześnie jeszcze bardziej zaciekawić. Z tego Autor wywiązuje się wzorowo.
Wydaje się jednak, że chciałoby się krzyknąć: „Panie Pisarz, powiedz Pan coś więcej! Nie stawiaj kropki
tam, gdzie mógłbyś wstawić dalszy akapit!”. Czytając powieść, nieuchronnie pojawia się porównanie
do „Imienia Róży”. Tam Umberto Eco – malując rozbudowany wątek zagadki, morderstw i ciemnych
stron życia – ukazuje tło historyczne, lodowate mury starego opactwa, średniowiecznego mroku.
Właśnie z takiego porównania pojawia się owe zawołanie. Chciałoby się więcej.
Budujące się napięcie – w wielu miejscach – zahamowane jest przez krotochwilny, choć niejako
barokowo rozbudowany humor. Zwroty, zachowania, okrzyki bohaterów są wprost wyjęte z czasów
daleko bardziej wykraczających poza przełom XIX i XX wieku. Czytelnik może zastanawiać się, czy jest
to mrugnięcie do niego okiem, czy też chęć użycia konwencji wręcz postmodernistycznej. Obstawiam
to pierwsze. Przyjmuję to mrugnięcie. Jest ono – choć sympatyczne – zbyt często tu obecne. Czy
„cipowaty wygląd”, „rozliczanie VAT”, „ fuck” padłyby w tamtych okolicznościach? „Nasi tu byli”
z pewnością stawia kropkę nad „i” tych rozważań. Tym samym nastrój niezwykłości, wręcz
metafizyczności, w kilku momentach pryska. Może i powinien? Może tak lepiej? Jest to indywidualna
ocena. Osobiście wolę płynąć po „arcydzięglach, macierzankach, dziewannach” i budującej grozę
osłonie nocy, płynącej łodzi, zmarzniętej rzece.
Trzeba jednak też przyznać, że pojawiają się sformułowania warte zapamiętania, wręcz włączenia do
codziennego języka. Wzbudzają one uśmiech i pozytywne emocje. Czyż nie urocze jest określenie:
„poślubiona kukła bez charakteru i osobowości”? Każdy w tej sytuacji, siłą rzeczy, przyrównuje je do
swych własnych doznań.
Czytając kolejne rozdziały warto byłoby wyrównać tempo. Choć, co jest oczywiste, nie zawsze musi być
ono takie samo. W wielu momentach powinno być bardziej wartkie. Zasadniczo mniej „skaczące”, bez
nagłego zatrzymania, bez wspomnianej wcześniej kropki. Dotyczy to też skrótów myślowych. Ponętna
jest zawsze myśl prędkiego dotarcia do celu. Jednak często sama droga bywa bardziej ujmująca niż
osiągnięcie mety. Tak, jak początkowa droga bohaterów przez bagniste drogi XVI-wiecznej krainy
centralnej Polski.
Opisywane miejsca, ich nazwy są wielką wartością. Czytelnik z Łodzi widzi je wręcz na co dzień,
a przynajmniej zna z wcześniejszych odwiedzin. Włączenie wyrazistych postaci dodaje uroku i ubarwia
fabułę. Sam wątek „angielski” jest już wyjątkowy. To samo dotyczy wtrąceń wierszowanych, piosenek,
innych utworów literackich – w tym w językach obcych.
Niewątpliwie – nienazwane jeszcze – dzieło Jarosława Bogusiaka jest ciekawe. Miejscami wręcz
zaskakuje. Bardzo pozytywnie. Przede wszystkim zapada w pamięć. Mogłoby stać się kanwą komiksu.
Wtedy zyskałoby – nomen omen – formę bardziej obrazkową. Może przytoczone skróty myślowe
i tempo nie byłby widoczne? Tak, czy inaczej, należą się brawa. Od razu pojawia się pytanie, co dalej?
Panie Bogusiak, do pióra! W końcu bohaterowie powieści lubią żyć i na innych stronicach prowadzić
czytelnika po nowych przygodach. Podsumowując, redaktor z New York Times – używając tylko jednego
słowa, które promowałoby książkę na jej okładce – rzekłby: „Inspirujące!”. Podpisuję się pod tym.
Bartosz Rzętkiewicz, 04/08/2017