Mój wujek, a właściwie trzeci mąż mojej ciotki,
osiągnął wiek, w którym prowadzenie samochodu robi się ryzykowne. Zarówno dla
siebie, jak i dla innych.
Przekonał się o tym powodując wypadek bez uszczerbku na zdrowiu, na szczęście, i
postanowił zakończyć karierę kierowcy. Dzięki temu stałem się posiadaczem
mojego pierwszego samochodu marki WARTBURG 353S, który kupiłem od wujka za
symboliczne 1 zł.
Były
wczesne lata 90-te.
Trochę był rozbity – prawy reflektor, przedni
błotnik i do wymiany zawieszenie prawego przedniego koła. Ogólnie wyglądał jak
„Piotruś” z karcianej gry mojego syna, w której parami występowały błyszczące
wspaniałe auta, a tylko nr 13 (czyli ”P”) był szarym pogniecionym wrakiem. Mój
trzyletni syn tak go nazwał i tak zostało.
Piotrusiem zajął się mechanik z Brójec, zwany „Paganinim blacharki” i po 2 tygodniach
zacząłem nim jeździć. Samochodem, rzecz jasna, nie mechanikiem.
Piotruś
miał duszę i masę tajemnic. Pod deską rozdzielczą mieszkał grzechotnik
(hałasująca linka od licznika), sprężyny mojego fotela grały pierwsze takty
utworu z filmu „Dobry, zły i brzydki”,
a nie
daj Boże przegrzać silnik. Odzywał się spod maski potępieńczy jęk wentylatora
AUUUUUUUU!
I wszyscy w promieniu 100m szukali źródła upiornego dźwięku.
Nazwaliśmy go duchem.
Był jeszcze tajemniczy czerwony guzik i wajcha od
„ostrego koła”
Póki
syn był mały, to nas to bawiło, później zaczęła się lekka żenada. Zawsze były
problemy z kablami wysokiego napięcia i cewkami. Przestawał pracować jeden, a w
gorszych razach dwa cylindry. Tak też się stało, jak wjeżdżaliśmy na parking w
Biskupinie. Przepuściłem grupę szkolnej dziatwy i na jednym cylindrze
próbowałem podjechać pod górkę, którą pokonałoby raczkujące niemowlę. Tomek ze
wstydu schował się za siedzenie, a nas gonił śmiech i szyderstwa
drugoklasistów.
Ale
chciałem opowiedzieć o innej przygodzie:
Nadzorowałem
prace przy adaptacji lokalu na Krupówkach w Zakopanem, na wnętrza sklepu Peak
Performance. Mieszkałem w hotelu Kasprowy Wierch, gdzie podawano wspaniałe domowe
pierogi z mięsem. Nie tylko przepyszne, ale porcja była solidna, bo około 12
sztuk. Mój entuzjazm podzieliła żona,
której opowiedziałem o tym zjawisku. Zażądała kategorycznie, abym
przywiózł jej do domu dużą porcję tych wspaniałości. Kiedy sklep był gotowy i
zbierałem się do wyjazdu, poszedłem do hotelowej kuchni i kupiłem dwie porcje
zamrożonych pierogów. Kucharz nie bardzo wdawał się w szczegóły i szczerze
sypnął do torby, tak że miałem dobre 1,5 kg pierogów.
Poprzedniego
dnia jeździłem po okolicy załatwiając jakieś sprawy i wzrok mój padł na
dźwignię ostrego/wolnego koła. Z nudów, a może głupoty zacząłem włączać,
wyłączać bo jechałem raz z górki, a raz pod górkę. To chyba ta zabawa
spowodowała późniejsze skutki.
W dniu
wyjazdu zapakowałem do bagażnika walizkę, pierogi owinięte w gazety i jeszcze
zabrałem trzech facetów z ekipy budowlanej wracających, tak jak ja, do Łodzi.
Słoneczko
świeci, mijamy Nowy Targ, zbliżamy się do Rabki, gdy wtem rozlega się potworny
zgrzyt pod maską i można powiedzieć, stajemy w miejscu. Miejsce nieszczególne,
bo na górce w lesie z wąskim poboczem. Zatrzymaliśmy ciężarówkę – wywrotkę,
żeby nas zholowała do najbliższego warsztatu. Pierwsze szarpnięcie zrywa linkę.
Wiążemy grube supły, teraz hol jest mocny, za to krótki, niewiele ponad 2
metry. Jazda na takim krótkim holu wymaga strasznego napięcia uwagi, żeby nie
przydzwonić w tył ciężarówki.Po paru kilometrach jestem mokry od potui
napięty jak ten postronek, przede mną. Warsztat w Chabówce zamknięty, ale
sąsiad informuje, że w niedalekiej wsi jest mechanik specjalizujący się w
wartburgach. Kierowca ciężarówki, po otrzymaniu bodźca finansowego, ciągnie nas
jeszcze kilkanaście kilometrów. Jest warsztat, na przedpolu rdzewieje kilka
wartburgów. Mechanik zajęty, ale sami zdejmujemy głowicę silnika i w cylindrach
znajdujemy zamiast tłoków, granulat metalowy.
Silnik się zatarł i
prawdopodobnie jest do wyrzucenia.
Mechanik
wstawi mi inny silnik, potrwa to cały tydzień, ustalam więc cenę i w drogę.
Pekaesem
docieramy do Chabówki. Uciekł nam pociąg do Krakowa. Nie ma szans, żebyśmy
jadąc następnym, zdążyli na pociąg do Łodzi. Bierzemy taksówkę i jesteśmy pięć
minut przed odjazdem.
Wieczorem
jestem w domu i zjadam z żoną pierogi, które dojechały w całkiem dobrym stanie.
Po
tygodniu odbieram samochód, który ma nowy silnik, nawet z moimi starymi numerami.
Silnik
sprawował się całkiem dobrze jeszcze 2 lata, niestety reszta samochodu zaczęła
powoli ulegać biodegradacji. Nie wspomnę o rdzy, która przeżarła na wylot
podwozie, ale wszystko, czego się człowiek dotknął, psuło się, urywało. Kiedy podsufitka
oparła mi się na głowie, w ręce została mi korbelka od szyby i urwał się pedał
od gazu, powiedziałem sobie : dość! I Piotruś skończył na złomowisku. Cześć
jego pamięci.
To byla prawdziwa milosc, do samej smierci
OdpowiedzUsuńNie dość, że przywiązuję się do ludzi, to do samochodów też.
OdpowiedzUsuń